Polscy widzowie odwrócili się od prymitywnej rozrywki, jaką przyniosły pierwsze lata nowego wieku, i ruszyli do kin, by oglądać obrazy, których autorzy rozmawiają z publicznością poważnie. Hitami okazały się ostatnio bynajmniej nie kicze w stylu „Kac Wawa", lecz „W ciemności" Agnieszki Holland czy „Róża" Wojciecha Smarzowskiego. I ten trend się utrzymuje: w tym roku w kinach królowali „Bogowie" Łukasza Palkowskiego i „Miasto 44" Jana Komasy.
Polski Instytut Sztuki Filmowej od 2005 roku prowadzi politykę wspierania ambitnego kina, a także konsekwentnie ułatwia debiut młodym twórcom. Artyści z pokolenia czterdziestolatków rozliczają się z przeszłością, pokazują, co zostało w nas po komunizmie i co nam przyniosły nowe czasy. Kino normalnieje, pojawiają się w nim filmy gatunkowe – nigdy dotąd nie mieliśmy tak ciekawych, zanurzonych w polskich sprawach opowieści kryminalnych.
Przekształcił się też rynek. Dziś działa na nim przynajmniej kilkunastu interesujących producentów kreatywnych. Filmowcy coraz śmielej wychodzą w świat i organizują międzynarodowe koprodukcje, a dystrybutorzy – walcząc o polskie tytuły – zaczynają w nie inwestować jako współproducenci.
„A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. (...) Bardzo niedobre dialogi są. W ogóle brak akcji jest" – mówił w „Rejsie" inżynier Mamoń. Dzisiaj nawet on musiałby zmienić zdanie.