W ciągu dekady produktywność w naszym kraju wzrosła o 34 proc. Porównywalnym tempem mogą pochwalić się tylko Słowacy. Ale w przeciwieństwie do nich jesteśmy jedynym krajem Unii Europejskiej, w którym wydajność od 2004 r. nigdy nie spadła.

Gdy ze wzrostem wydajności rosną też płace, co ma w Polsce miejsce od lat, oznacza to, że jako społeczeństwo stale się bogacimy. W efekcie od momentu przystąpienia do Unii Europejskiej średnia płaca skoczyła już prawie dwukrotnie, a PKB z ok. 49 proc. średniej unijnej sięgnął już 67 proc.

Jako społeczeństwo mamy więc powody do zadowolenia. Pytanie tylko brzmi, na czym budujemy nasz obecny i jednocześnie przyszły dobrobyt. I tu nie jest już tak różowo. Gdy bowiem bliżej przyjrzeć się danym Eurostatu, niepokoić może rozbieżność między procentowym tempem wzrostu wydajności polskich pracowników a wzrostem wartości produkowanych przez nich dóbr i oferowanych usług. W ciągu ostatniej dekady ich wartość wzrosła zaledwie o 2,4 euro na godzinę pracy, do „marnych" 10,6 euro. Daje nam to czwarte od końca miejsce razem z Litwinami. W 2004 r. byliśmy od nich lepsi. Nie nadgoniliśmy więc konkurencji, ale wartościowo straciliśmy do niej dystans.

Co z tego wynika? Wyżyłowany wzrost produktywności nie przekłada się na rzeczywistą wartość dodaną produktów i usług tworzonych przez polską gospodarkę. Może i pracujemy wydajnie, ale jako społeczeństwo niewiele z tego mamy. Bo koniec końców to wartość dodana powinna budować zamożność. Strategicznie patrząc, brniemy w ślepą uliczkę. Niska wartość wytwarzanych dóbr świadczy bowiem o tym, że przez ostatnią dekadę nie udało nam się zbudować innowacyjnej gospodarki. Udało się za to konkurencyjną cenowo czyli tanią.