Strach zafrasować się sytuacją banków, by ktoś nie dorobił człowiekowi gęby obrońcy banksterów. Po części ma to uzasadnienie psychologiczne: wierzyciel pukający co miesiąc do drzwi, by odebrać potężną część pensji, staje się wrogiem. A i środowisko bankowe samo sobie winne, bo latami przymykało oko, gdy ktoś, goniąc za wyśrubowanymi celami sprzedażowymi, szedł na skróty, nie dbając o długofalowy interes klientów. Brak empatii wobec branży nie martwiłby mnie zupełnie, gdyby od jej losu nie zależała kondycja polskiej gospodarki i jej zdolność do inwestycji.
Dochodzi do sytuacji paradoksalnej: stopy procentowe banku centralnego spadły nominalnie niemal do zera, ale fala kredytów nie ruszyła. Np. hipoteczne stały się mniej dostępne, bo w kryzysie banki odcięły od nich część zagrożonych zawodów, zaczęły też żądać większego wkładu własnego. Ale głównym powodem jest to, że część odsetkowa ceny kredytu przestała wystarczać nawet na pokrycie podatku bankowego, jaki bank – zarabia czy nie – musi od niego zapłacić. Banki windują więc marże i inne opłaty, by to trwające od 2016 r. dojenie przez państwo (wtedy wprowadzono podatek bankowy) sobie zrekompensować. W 2020 r. jednak ta niegdyś bardzo dochodowa branża może – co przyznał sam prezes NBP – zysków nie przynieść. Sytuacja ta wpłynie zapewne na szybsze wypadanie z rynku banków spółdzielczych, zbyt małych, by sobie w tych warunkach radzić. Przede wszystkim jednak – na wyprzedaż banków spoza pierwszej dziesiątki największych. Skutek: mniejsza konkurencja i jeszcze większa łatwość windowania opłat.
Najlepszym klientem banku stał się rząd, bo choć rentowność jego papierów skarbowych jest bardzo niska, to władza zwolniła je z podatku bankowego. Bardziej się opłaca kredytować budżet niż gospodarkę: firmy i konsumentów. Ot, polski paradoks.
Zresztą firmy na razie po kredyt nie startują masowo. Recesja i pandemia to zły moment na start inwestycji. Rentowne firmy mają zaś na kontach własną gotówkę. Zastukają do drzwi banków, gdy pandemia będzie już tylko złym wspomnieniem i gospodarka odżyje. Wtedy może się okazać, że choć są projekty inwestycyjne i chęć do brania kredytów, to zdolność ich sfinansowania będzie ograniczona. Dojna krowa, jaką się stał dla państwa sektor bankowy, straci mleko albo będzie dawać go zbyt mało, by zaspokoić apetyt polskiej gospodarki.