Grecja – redukcja długu za reformy

Coś musiało pójść nie tak, skoro dzisiejsi potomkowie Platona i Pitagorasa, zamiast współtworzyć elitę rozwiniętego świata, stoczyli się na jego margines.

Publikacja: 17.06.2015 21:00

Coś musiało pójść nie tak, skoro dzisiejsi potomkowie Platona i Pitagorasa, zamiast współtworzyć eli

Coś musiało pójść nie tak, skoro dzisiejsi potomkowie Platona i Pitagorasa, zamiast współtworzyć elitę rozwiniętego świata, stoczyli się na jego margines.

Foto: materiały prasowe

Shirley Valentine, tytułowa bohaterka monodramu grana przez Krystynę Jandę, w pewnym momencie mówi: „Gdy Grecy budowali drogi i świątynie, Anglicy jeszcze orali ziemię kością z tyłka żyrafy!". W sumie racja. Homer nie był zapewne zbyt popularny wśród członków plemion zasiedlających tereny nad Tamizą, Loarą, Renem czy Dunajem, a raczej niewielu z nich rozmyślało nad rozprawami greckich filozofów czy analizowało odkrycia matematyków.

Grecy w dużym stopniu są sami sobie winni (no, może z wyjątkiem pieniędzy), ale o źródłach ich obecnych problemów napisano już tyle, że spokojnie możemy zostawić ten temat na boku. Dzisiaj żywotne pytanie brzmi, czy warto im podstawić kolejną szalupę ratunkową, gdy stało się oczywiste, że obecna tonie pod ciężarem długów i niewydolnej gospodarki. Odpowiedź może być twierdząca tylko wtedy, gdy Grecja będzie w stanie dopłynąć na niej do bezpiecznego lądu, zamiast dryfować i w kółko wysyłać na cały świat sygnał SOS. Niestety, trzeźwa analiza sytuacji nie daje wielu powodów do optymizmu.

Zmęczone kryzysem i upokorzone narzuconym z zewnątrz programem naprawczym społeczeństwo, skorumpowana administracja oraz zdegenerowana klasa polityczna tworzą mieszankę utrudniającą przeprowadzenie skutecznych reform. Propozycje rządu greckiego, za którym stoi skrajnie lewicowa partia Syriza, są nie do zaakceptowania dla wierzycieli. W gruncie rzeczy sprowadzają się do pomysłu „wy naprawdę dacie nam pieniądze, a my na niby będziemy się reformować". Sytuację pogarsza analfabetyzm dyplomatyczny negocjatorów greckich, którzy dokonali czegoś, co do niedawna wydawało się niemożliwe – zjednoczyli kraje europejskie. Przeciwko sobie.

Groźba efektu domina

Czy zatem nie lepiej po prostu pozwolić Grecji pójść na dno, zamiast ryzykować utratę kolejnych pieniędzy w zamian za mglistą perspektywę sukcesu? Wizja uwolnienia eurolandu od greckiego enfant terrible jest naprawdę kusząca, ale mimo wszystko więcej racjonalnych argumentów przemawia za tym, aby zacisnąć zęby i spróbować powalczyć o pozostawienie strefy euro w komplecie. Po pierwsze, wypadnięcie jednego, nawet małego członka unii walutowej podnosi w dłuższej perspektywie ryzyko rozpadu całego bloku, a skutki ekonomiczne i polityczne takiego wydarzenia byłyby najprawdopodobniej katastrofalne. Po drugie, brak europejskiej kotwicy może spowodować, że Grecja wpadnie w „złe towarzystwo", co zmniejszyłoby bezpieczeństwo całego Starego Kontynentu.

Jednym z fundamentalnych założeń unii walutowej jest jej nieodwracalność. Nie powinno więc nigdy dojść do sytuacji, w której inwestorzy posiadający obligacje poszczególnych członków zaczynają wątpić, czy rozliczenie eurowej wierzytelności nastąpi zgodnie z warunkami emisji we wspólnej walucie czy w walucie kraju emitenta, która miała raz na zawsze przestać istnieć.

Wirtualna marka niemiecka jest obecnie warta o 30–50 proc. więcej od teoretycznego kursu hiszpańskiej pesety lub włoskiego lira. Precedens z wypadnięciem ze strefy euro jednego z członków przez lata ciążyłby na stabilności całej unii walutowej, gdyż posiadacze włoskich czy hiszpańskich obligacji żądaliby dyskonta za tzw. ryzyko redenominacji (powrotu do walut narodowych). Tymczasem utrzymanie przez dłuższy czas niskich rynkowych stóp procentowych w zadłużonych krajach Południa jest dla nich jednym z kluczowych warunków wyjścia z kryzysu. Kwestionowanie stabilności unii walutowej w praktyce uniemożliwiłoby osiągnięcie tego celu, nawet przy aktywnej postawie Europejskiego Banku Centralnego.

W dodatku ci, którzy trzymają pieniądze w bankach ze słabszych ekonomicznie krajów, mieliby racjonalny powód do przetransferowania oszczędności do banków z krajów silniejszych lub zamiany depozytów na obligacje tych krajów. Oczywiście Grexit nie musi oznaczać efektu domina i tym samym materializacji opisanego scenariusza, zwłaszcza że strefa euro w ostatnich latach wprowadziła wiele mechanizmów ograniczających takie ryzyko. Niemniej upadek Lehman Brothers w 2008 r. też miał być „do ogarnięcia", a przesłanki przyzwolenia władz na bankructwo banku łudząco przypominały obecne, czyli oczyszczenie i nauczka dla innych. Szybko okazało się, że kalkulacje były błędne.

Druga kwestia ma wymiar geopolityczny i związana jest z bezpieczeństwem Europy. Bałkany są przedmiotem zaciekłej rywalizacji o wpływy pomiędzy globalnymi i regionalnymi graczami. Grecja po wyjściu ze strefy euro, częściowo z frustracji, a częściowo szukając wsparcia ekonomicznego, mogłaby wpaść w stalowe objęcia Rosji. Cena takiej pomocy byłaby zapewne wysoka, zwłaszcza w wymiarze politycznym.

Warto mieć na uwadze, że nawet w przypadku bankructwa nie ma prawnej możliwości formalnego wyrzucenia kraju ze strefy euro lub Unii Europejskiej. Rosja zyskałaby wygodne narzędzie do rozgrywania swoich interesów. Ryzyko podnosi dodatkowo fakt, że Grecja jest członkiem NATO tworzącym wraz z Turcją południową flankę sojuszu. Jest bardzo prawdopodobne, że po bankructwie kraj ewoluowałby od demokracji (kiepskiej jakości, ale jednak demokracji) w kierunku nieprzewidywalnych rządów autorytarnych, co z pewnością przyczyniłoby się do destabilizacji bałkańskiego kotła, a pośrednio całego Starego Kontynentu.

Pozytywny scenariusz dla Grecji jest wciąż możliwy, pod warunkiem że Grecy uzyskają dalszą pomoc i przede wszystkim będą potrafili pomóc sami sobie. Kraj musi podnieść potencjał wzrostowy gospodarki oraz zreformować finanse publiczne, aby trwale wypracowywać pierwotną nadwyżkę budżetową (czyli dodatnią różnicę między wydatkami i przychodami bez wliczania kosztów obsługi zadłużenia). To w połączeniu z dalszą restrukturyzacją zadłużenia powinno pozwolić na stopniowe obniżanie długu w relacji do PKB w kierunku bezpiecznego poziomu, nawet przy umiarkowanym wzroście gospodarczym. Kluczowym słowem jest tutaj „trwale", bo Grekom w 2014 r. udało się taką nadwyżkę wypracować, ale wystarczyło osłabienie koniunktury i widmo deficytu wróciło jak bumerang.

Nie zmarnować kryzysu

Poprawa potencjału wzrostowego wymaga uwolnienia przedsiębiorczości dzięki przywróceniu zdrowej konkurencji rynkowej. Grecy muszą drastycznie ograniczyć patologiczny system koncesji i pozwoleń. Wszechobecna korupcja zabija efektywność gospodarki, bo przedsiębiorcy, zamiast starać się wytwarzać coraz lepszy produkt po coraz niższych kosztach, kombinują, jak za pomocą znajomości lub łapówek wyeliminować konkurencję.

Konieczne jest ograniczenie administracji, której niebotyczne koszty rozkładają finanse państwa. Trzeba uelastycznić rynek pracy. Ochrona pracowników przed zwolnieniem jest zdecydowanie mniejsza w Niemczech niż w Grecji, a mimo to bezrobocie wynosi odpowiednio 5 i 25 proc. Potrzebna jest prywatyzacja, która poprawi efektywność w przedsiębiorstwach zajmujących się głównie sponsoringiem władzy oraz dostarczy tak potrzebnych pieniędzy budżetowi. Niezbędna jest głęboka reforma deficytowego systemu zabezpieczenia społecznego, w tym podwyższenie wieku emerytalnego, który ze względu na wiele wyjątków dających prawo do przejścia na wcześniejszą emeryturę jest bardzo niski. Niezwykle ważne jest zwiększenie wysokości i przewidywalności wpływów podatkowych przez poszerzenie bazy podatkowej, poprawę ściągalności oraz, niestety, podniesienie stawek VAT.

W zamian należy Grekom darować na tyle dużą część długu, aby społeczeństwo nie miało wrażenia, że wysiłek reformatorski idzie głównie na spłatę wierzycieli. Można moralizować na temat obowiązku spłaty zaciągniętego długu, ale ludzie za pośrednictwem kartki wyborczej po prostu powiedzą „nie" i już. Lepiej być pragmatykiem i, tak jak to celnie ujął kiedyś Winston Churchill, „nie pozwolić, aby kryzys się zmarnował". Grecja, tak czy inaczej, lwiej części swoich długów nie spłaci. Zatem stawką negocjacji jest w istocie to, czy w zamian za utopione w Grecji pieniądze dostaniemy partnera dochodzącego do zdrowia czy chaos (czy to przypadkiem nie jest greckie słowo?) w Europie.

Wymachiwanie twardym kijem i dużą marchewką jest jedynym sposobem na zmianę greckiej tragedii w thriller ze szczęśliwym zakończeniem. Europa i MFW powinny być nieugięte, jeśli chodzi o nadrzędny cel, ale elastyczne w kwestii rozwiązań. Kopnięcie zardzewiałej puszki przed siebie, czyli porozumienie niezapewniające głębokich reform, byłoby kardynalnym błędem. Nawet jeśli przyniesie chwilową ulgę, w rzeczywistości będzie dla strefy euro groźniejsze niż bankructwo Grecji.

Przede wszystkim kraj ten nie odzyska faktycznej samodzielności i prędzej lub później wróci do wierzycieli z pustym garnuszkiem po dokładkę. Ponadto społeczeństwa krajów finansujących pomoc mogą odreagować, wzmacniając partie eurosceptyczne. Z kolei Hiszpania, Portugalia czy Włochy, czyli koledzy z niesławnego kwartetu PIGS, którzy w przeciwieństwie do Grecji zaczynają zbierać pierwsze owoce trudnych reform, zażądają podobnych ustępstw. Grecja to 2 proc. PKB strefy euro. Włochy i Hiszpania – 26 proc. Tego strefa euro już na pewno nie wytrzyma.

Autor jest dyrektorem Biura Strategii Rynkowych PKO BP

Shirley Valentine, tytułowa bohaterka monodramu grana przez Krystynę Jandę, w pewnym momencie mówi: „Gdy Grecy budowali drogi i świątynie, Anglicy jeszcze orali ziemię kością z tyłka żyrafy!". W sumie racja. Homer nie był zapewne zbyt popularny wśród członków plemion zasiedlających tereny nad Tamizą, Loarą, Renem czy Dunajem, a raczej niewielu z nich rozmyślało nad rozprawami greckich filozofów czy analizowało odkrycia matematyków.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację