W dyskusjach o zmianach demograficznych mamy jeden schemat, zgodny zresztą z obowiązującym rozumieniem wzrostu gospodarczego. Ma być wszystkiego coraz więcej – więcej towarów, żywności, no i coraz więcej ludzi. Ktoś to przecież musi kupować i konsumować, by wzrost się kręcił. Mamy więc zalew tandetnych towarów, przemysłowo przetworzonej żywności, którą marketingowymi sztuczkami wpycha nam się do gardeł, no i rosnące góry śmieci. Do utrzymania tego modelu, w tym stałego zwiększania produkcji, potrzeba wprawdzie już mniej pracowników, bo wystarczą roboty, ale coraz więcej konsumentów.

Najlepiej niezbyt mądrych i umiejętnie ogłupionych, by – jak bohaterowie „Kongresu futurologicznego” Stanisława Lema – nie zdawali sobie sprawy, w jakim świecie żyją. Stąd też receptą polityków na malejący przyrost naturalny są proste zachęty do „produkcji” kolejnych dzieci, czyli różne wersje naszego 500+. Efekty widzimy w statystykach GUS. Dzieci nie przybywa i obawiam się, że nie będzie przybywać. I to nawet dzięki „zachętom” polityków. Choćby takim jak „Kredyt 2 proc.”, który tak wywindował ceny mieszkań, że w dużych miastach starczy może na 40–50 mkw., czyli dwa pokoje. Słaba zachęta do powiększania rodziny, zwłaszcza w połączeniu z trudno dostępnymi publicznymi żłobkami.

W naszym interesie – jako kraju i mieszkających tu ludzi – jest więc postawienie na jakość. Wysoką jakość opieki medycznej, edukacji, po prostu życia. Bo nie o to chodzi, byśmy, jak w latach 90., chwalili się przewagą taniej siły roboczej i cieszyli z byle inwestora, z byle jakiej, nisko opłacanej pracy. Może lepiej mieć mniej ludzi, ale za to dobrze wykształconych, docenionych, dla których zamiast setek tysięcy miejsc pracy w montowniach wystarczą setki w innowacyjnych, globalnych firmach.

Wymaga to jednak programów zaplanowanych na lata, które źle się sprzedają w czasie kampanii wyborczej. Gorzej niż kolejna obietnica, że więcej wam damy, bez dodania, że z waszych pieniędzy.

Czytaj więcej

Katastrofa demograficzna w Polsce już się zaczęła