Markety to nie tylko chłopiec do bicia
Do 15 tys. złotych za przebudowę lub odnowienie sklepu czy nawet 1 mln złotych gdy sieć, z którą współpracuje dostawca kupi lub przejmie swojego konkurenta – to tylko niektóre z długiej listy opłat pobieranych przez duże markety od współpracujących z nimi producentów.
Nie dziwi więc, że wiele branż, w tym głównie producenci żywności – dla których obecność w sieciach to często być albo nie być – naciskają na rządzących, aby wyeliminowali uderzające w nich daniny. Szanse na to, że tak się w końcu stanie dał im ostatnio minister rolnictwa Krzysztof Jurgiel.
Na pierwszy rzut oka dziwi, że rząd bierze się za kolejną kontrowersyjną ustawę dotyczącą handlu w chwili, gdy nie widać końca prac na projektem przepisów wprowadzających podatek od marketów. Wydaje się jednak, że jest to przemyślana strategia. Ograniczając samowolę sieci, politycy PiS robią ukłon w stronę dostawców.
Powód? To głównie na nich sieci przerzucą dodatkowe obciążenia fiskalne. W konsekwencji ucierpią rolnicy, czyli spora grupa wyborców rządzącej partii. Nietrafiony jest natomiast sposób, w jakim rodzą się nowe przepisy. Handlowcy – i słusznie – mogą mieć żal, że na razie nikt nie skonsultował z nimi pomysłu na nowe regulacje. Nawet jeżeli część z nich stosuje praktyki szkodzące dostawcom, to nadal są legalnie działającą branża mającą znaczący udział w krajowym PKB i zatrudniającą tysiące Polaków.