Rosyjscy hakerzy, którzy wiodą prym w cyberatakach na nasze firmy i instytucje, to współcześni dywersanci, którzy już nie muszą ryzykować życia na tyłach przeciwnika, podkładając ładunki wybuchowe w fabrykach czy pod torami. Są w stanie osiągnąć często podobne cele zza biurka i klawiatury z cyrylicą, uderzając w infrastrukturę przeciwnika i jego zasoby.
Rosja, która od czasu rewolucji październikowej mocno stawiała na wszelkie działania dywersyjne, przeniosła je do sieci. Ma swoich hakerów na etacie, ale może też korzystać z licznych „haktywistów” czy zaprzyjaźnionych lokalnych grup przestępczych. Te na co dzień atakują w sieci firmy i ściągają okupy, np. za odblokowanie serwerów czy baz danych, albo grożą ich ujawnieniem, co mogłoby mieć jeszcze bardziej paraliżujące skutki dla przedsiębiorstw. Teraz grupy pokroju Calisto czy Killnet łączą zarobek z patriotyzmem i obroną „matuszki Rossiji”, atakując pomagające Ukrainie kraje zgniłego Zachodu – najchętniej Polskę i naszych sąsiadów z NATO.
Czytaj więcej
Ostatnie dni przyniosły rekordową liczbę hakerskich uderzeń wymierzonych w firmy i instytucje w naszym kraju. Atakowane są po 2 tys. razy tygodniowo – dowiedziała się „Rzeczpospolita”.
To, że na razie nie widać jakichś spektakularnych sukcesów, podobnych do np. sparaliżowania w październiku amerykańskich lotnisk, nie powinno uśpić naszej czujności. Szkody mogą być poważniejsze, niż nam się wydaje – po prostu poszkodowane firmy i instytucje raczej się nimi nie chwalą.
Wśród najbardziej zagrożonych atakami znajdują się tradycyjnie sektory użyteczności publicznej, wojskowy, rządowy i finansowy. Tu hakerzy szukają poufnych danych, ale Kremlowi też chodzi najzwyczajniej o wyrządzanie szkód oraz sianie jak największego zamętu.