Witold M. Orłowski: Jak się zabija stagflację

W poprzednich tygodniach pisałem, że światu, a jeszcze bardziej Polsce, zagraża stagflacja. Wiadomo, jak się ona zaczyna – należałoby też powiedzieć, jak z nią walczyć.

Publikacja: 10.11.2022 03:00

Witold M. Orłowski: Jak się zabija stagflację

Foto: AdobeStock

Stagflacja to jedna z najgorszych chorób, z którymi może się zetknąć polityka gospodarcza, bo nie ma na nią dobrego lekarstwa. Na krótką metę lekarstwem na wysoką inflację są podwyżki stóp procentowych. Lekarstwem na wolny wzrost PKB są obniżki. A co robić, jeśli mamy jednocześnie i jedno, i drugie? Kwadratura koła.

Na długą metę można, oczywiście, mieć dobry wzrost gospodarczy z niską inflacją – i odwrotnie, można mieć latami kiepskie wyniki wzrostowe z inflacją wysoką. Kluczowe znaczenie mają tu oczekiwania inflacyjne i zaufanie do polityki finansowej. Jeśli to zaufanie jest wysokie, nawet przejściowy szok cenowy nie przekłada się na trwałą inflację (w latach 1998–2008 ceny ropy wzrosły dziesięć razy, bez wpływu na inflację). Jeśli zaś zaufania brak, uruchamiają się mechanizmy indeksacyjne (wzrost płac wyprzedzający inflację, a w słabszych gospodarkach permanentne osłabianie się waluty) prowadzące do utrzymywania się wysokiej inflacji także wtedy, gdy wzrost PKB jest słaby (tak było w latach 1974–1982).

Najlepszym sposobem zwalczenia stagflacji jest więc niedopuszczenie, by się pojawiła. Wymaga to jednak twardej, budzącej pełne zaufanie polityki gospodarczej, gotowej nawet na spadek PKB, byle nie dopuścić do utrwalenia się wysokich oczekiwań inflacyjnych.

Jeśli jednak to się nie uda (a zadanie nie jest łatwe), stagflacja zaczyna żyć własnym życiem. Wysokie oczekiwania inflacyjne powodują, że corocznie ma miejsce niszczący wyścig płac i cen. Przerwanie tej spirali wymagałoby podjęcia drastycznych działań, na które społeczeństwa się nie godzą, zwłaszcza w czasach słabego wzrostu gospodarczego.

Z inflacją daje się jakoś żyć. Problem polega na tym, że otoczenie inflacyjne oznacza ciągłą walkę. Kto jest w stanie wywalczyć sobie godziwą indeksację dochodów – grożący stale strajkami pracownicy firm infrastrukturalnych, specjaliści o poszukiwanych na rynku kwalifikacjach, obrotni przedsiębiorcy umiejący szybko podnosić ceny swoich wyrobów – na inflacji zyskuje.

Tracą natomiast słabi, zwłaszcza niżej wykwalifikowani i zależni od zasiłków. Ale jeszcze gorzej rzecz się ma z oszczędnościami, bo stagflacja oznacza często ujemne realne stopy procentowe. A na tym tracą wszyscy oszczędzający.

I w końcu coraz większa część społeczeństwa zaczyna być znużona inflacją. Pracownicy zaczynają być zmęczeni stałą walką o indeksację, na której nie wszyscy zyskują. Prędzej czy później dołączają do nich niepewni dochodu emeryci. Klasa średnia jest zazwyczaj w stanie wybronić swoje dochody, ale płacze, widząc realnie spadające oszczędności. Nadchodzi wielki zwrot: po kilku latach stagflacji większość ludzi głosuje na polityków, którzy deklarują, że wreszcie z tym skończą. Godzą się na ostre oszczędności budżetowe i na potężny wzrost stóp procentowych (w USA w roku 1980 powyżej 20 proc., przy inflacji 13 proc.).

Bo jedyny sposób przerwania spirali to radykalne zabicie inflacji, nawet za cenę przejściowej recesji.

Recesja, która zakończyła okres stagflacji lat 1974–1982, była ciężka: wzrosło bezrobocie, słabe finansowo kraje zbankrutowały z powodu wysokich stóp procentowych. Ale po dwóch latach inflację udało się pokonać, a gospodarka odzyskała zdolność trwałego wzrostu.

Koniec końców stagflacja okazuje się niezwykle kosztowna dla społeczeństwa. Ale cóż to ma za znaczenie dla polityków, którzy myślą tylko o najbliższych wyborach?

Stagflacja to jedna z najgorszych chorób, z którymi może się zetknąć polityka gospodarcza, bo nie ma na nią dobrego lekarstwa. Na krótką metę lekarstwem na wysoką inflację są podwyżki stóp procentowych. Lekarstwem na wolny wzrost PKB są obniżki. A co robić, jeśli mamy jednocześnie i jedno, i drugie? Kwadratura koła.

Na długą metę można, oczywiście, mieć dobry wzrost gospodarczy z niską inflacją – i odwrotnie, można mieć latami kiepskie wyniki wzrostowe z inflacją wysoką. Kluczowe znaczenie mają tu oczekiwania inflacyjne i zaufanie do polityki finansowej. Jeśli to zaufanie jest wysokie, nawet przejściowy szok cenowy nie przekłada się na trwałą inflację (w latach 1998–2008 ceny ropy wzrosły dziesięć razy, bez wpływu na inflację). Jeśli zaś zaufania brak, uruchamiają się mechanizmy indeksacyjne (wzrost płac wyprzedzający inflację, a w słabszych gospodarkach permanentne osłabianie się waluty) prowadzące do utrzymywania się wysokiej inflacji także wtedy, gdy wzrost PKB jest słaby (tak było w latach 1974–1982).

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację