Z całą pewnością decyzja o przeznaczeniu aż 500 mln zł na dotacje dla rosnącej i perspektywicznej branży jest bezpieczna. To jasne, że łatwiej dosypać sporą kwotę tam, gdzie jest większa szansa na sukces, bo sektor gier i bez dotacji będzie w najbliższych latach rósł.

Faktem jest też, że nowoczesne gry wideo to poligon doświadczalny rozmaitych technologii i w związku z tym – oprócz genialnych pomysłów i umiejętności pozyskania do ich urzeczywistniania równie genialnych ludzi – wymaga sporych nakładów finansowych.

Nie da się też ukryć, że do robienia projektów na miarę naszej dumy narodowej, czyli „Wiedźmina", potrzeba sztabu ceniących się specjalistów (nad zeszłoroczną edycją tej gry, „Wiedźmin 3: Dziki Gon", pracowało ok. 1,5 tys. osób).

Bardziej przemawia do mnie jednak, gdy Narodowe Centrum Badań i Rozwoju dofinansowuje np. program, dzięki któremu udaje się wprowadzać na rynek innowacyjne rozwiązania opracowane przez polskie placówki badawcze. Dzięki temu przyspieszone szkolenie z filozofii działania rynku i spóźnioną transformację przechodzą środowiska, którym przychodzi to z trudem. Na efekty takiej współpracy trzeba jednak długo czekać, nie wszystkie projekty udaje się też skomercjalizować.

Tym, co ratuje nowy pomysł na dotacje, jest to, że producenci gier są środowiskiem bardzo innowacyjnym i testowane przez nie pomysły mogą popchnąć do przodu prace nad wieloma ciekawymi rozwiązaniami technologicznymi. Należy więc chyba założyć, że przy takim wsparciu polski rynek gier zacznie kwitnąć, a w kraju, na którym wciąż ciąży odium gospodarki ekstensywnej, to rzecz nie do przecenienia. Byleby tylko biblijna fraza nie sprawdziła się w przypadku nowego programu do końca, bo jak również głosi: temu, który nic nie ma, zabierze się nawet to, co jeszcze posiada.