Przekleństwem dla wielu z nich mogą się okazać dolarowe długi, których ciężar rośnie wraz z aprecjacją amerykańskiej waluty.
Choć Polska też jest zaliczana do gospodarek wschodzących, a kurs dolara w złotych jest dziś najwyższy od kilkunastu lat, nas to ostrzeżenie „banku banków centralnych" zdecydowanie nie dotyczy. Wartość dolarowych długów to u nas około 5 proc. PKB. Wzrost kosztów obsługi tych zobowiązań nie jest powodem do niepokoju. Inną kwestią jest, że prawdopodobnie nie będzie on trwały. Aprecjacja dolara to efekt oczekiwań wielu inwestorów, że Trump rozrusza amerykańską gospodarkę, pobudzi inflację i w rezultacie zmusi Fed do szybszego, niż miał w planach, podwyższania stóp procentowych. To oznaczałoby, że nieamerykańskie aktywa stałyby się dla inwestorów relatywnie mniej atrakcyjne, a przepływy kapitału windowałyby kurs dolara. Ale przecież gdyby Trump rzeczywiście dążył do realizacji swoich obietnic, skutkiem byłoby pogorszenie stanu finansów publicznych USA, co nie sprzyjałoby sile dolara. To zresztą niejedyna dziura w popularnej na rynkach narracji, mającej jakoby uzasadniać aprecjację amerykańskiej waluty.
Przyjmijmy jednak, że dolar jeszcze zyska na wartości. To zwiększyłoby koszt importu tych towarów, za które płacimy w tej walucie, choćby ropy naftowej. Po dwóch latach deflacji nie byłoby to raczej dla naszej gospodarki zabójcze. Jednocześnie umocnienie dolara zwiększyłoby konkurencyjność polskich eksporterów w porównaniu z tymi, którzy rozliczają się w dolarach. Niestety, z aprecjacją amerykańskiej waluty wiąże się też zjawisko niekorzystne: przecena polskich obligacji skarbowych. Gdyby ceny obligacji utrzymały się na obecnym poziomie, polski rząd musiałby w 2017 r. wydać na obsługę nowych zobowiązań o 1 mld zł więcej, niż zakładał.