Moja opowieść zaczyna się w przeładowanym autobusie, sunącym wolno na Pragę-Południe, którym pewnego upalnego dnia wracałam z pracy, przekonując samą siebie z niepoprawnym optymizmem, że ten korek zaraz się rozładuje i na pewno zdążę odebrać dzieci z przedszkola... Nie zdążyłam. Wtedy zaczęła we mnie kiełkować myśl o pracy zdalnej. Redakcja właśnie zaczęła testować ten model, więc realny stał się nawet powrót w rodzinne strony – 300 km od Warszawy. Decyzja została podjęta, przeprowadziliśmy się i machina poszła w ruch.
Jeśli ktoś myśli, że da się dobrze pracować, przechadzając się po ogrodzie, jednocześnie bawiąc się z gromadką dzieci, to bardzo się myli. Szybko się zorientowałam, że jeśli nie spełnię pewnych warunków, to będzie źle. Pomogło stworzenie w domu minibiura i wbijanie do głowy domownikom i postronnym osobom, że to jest moje miejsce pracy.
Konieczne stało się też uodpornienie na sytuacje awaryjne: gdy w redakcji zabrakło nagle prądu, był to czas, żeby razem się pośmiać, pójść na kawę, bo przecież „ktoś" to zaraz naprawi. Teraz za wszystko odpowiadam ja – dlatego zaopatrzyłam się w kilka dodatkowych gadżetów, m.in. mocną baterię do laptopa i dodatkowy przenośny internet, który już nieraz uratował mnie przed spóźnieniem artykułu, kiedy domowa sieć wi-fi z niewiadomych powodów odmówiła posłuszeństwa.
Relacja pomiędzy pracodawcą i pracownikiem to swego rodzaju biznes. Żeby był udany, zadowolone muszą być obie strony. Pracując zdalnie, efektywniej wykorzystuję czas, a zarazem mam go więcej dla rodziny i siebie. Nie ukrywam jednak, że z wielką przyjemnością przyjeżdżam co jakiś czas do redakcji, żeby pozałatwiać papierkowe sprawy, spotkać się z ludźmi, nawiązać nowe relacje i podtrzymać dotychczasowe. Maile, telefony i wideokonferencje to świetne narzędzia, ale nic nie zastąpi kontaktu z żywym człowiekiem. Z lubością oddycham redakcyjną atmosferą, słucham korporacyjnych newsów i śmieję się ze słyszanych po raz n-ty żartów. Ładuję sobie wtedy społeczno-zawodowe baterie i wracam do domowego zacisza.