Problem jednak pojawi się, gdy państwo wyciągnie do nas rękę, abyśmy to my za to zapłacili. A tak się stanie, ponieważ nie ma możliwości, aby pensję miłego doktora z publicznego szpitala podniesiono w inny sposób. Służbę zdrowia w Polsce finansuje Narodowy Fundusz Zdrowia, do którego spływają płacone przez nas i naszych pracodawców składki. Cały czas jednak są one niewystarczające.

O tym, jak wielkie są dysproporcje pomiędzy potrzebami szpitali a możliwościami ich zaspokojenia, przekonaliśmy się po raz kolejny, wprowadzając unijne standardy czasu pracy lekarzy. Przewidywane koszty na opłacenie dodatkowych dyżurów okazały się dużo za małe, czego o dziwo rząd nie był w stanie przewidzieć. Tłumaczenie byłego wiceministra Bogdana Piechy, że dwa lata temu pensje w służbie zdrowia były niższe, nie jest jednak przekonujące. Nie od dziś wiadomo, że są one za niskie i podwyżki są nieuniknione. Każda okazja, aby upomnieć się o większe pieniądze, jest wykorzystywana, tak też jest tym razem. Rząd wolał jednak przyjąć zasadę - decyzja teraz, a martwić się będziemy potem. Tyle tylko, że martwić będzie się szpital, który musi wybrać: albo jeszcze bardziej się zadłuży, albo ograniczy działalność. W jednym i drugim wypadku i tak ucierpi pacjent.

Najgorsze jest to,że wszelkie półśrodki w końcu się wyczerpią. Rząd musi spojrzeć prawdzie w oczy, bez reformy służby zdrowia dalej ani rusz. Im szybciej ją przygotuje i przeprowadzi, tym mniej napięć na linii rząd - służba zdrowia, tym mniej nerwowych pacjentów na korytarzach szpitali.