„Dziennik Gazeta Prawna" donosi, że dilerzy samochodów zaczynają wyprzedawać salony i wychodzić z biznesu, bo Polacy nie chcą kupować nowych aut. Problem w tym, że... nic na to nie wskazuje. – Kilkudziesięciu właścicieli punktów dilerskich w całym kraju jest zainteresowanych ich sprzedażą – mówi „DGP" jeden z rozmówców. W Polsce jest ich prawie tysiąc. To oznacza, że rotacja jest, ale wcale nie porażająca – rzędu kilku, a kto wie, może nawet niewiele ponad procenta. To dość niewielka skala.
Poparciem tezy jest też ankieta wśród dilerów, którzy narzekają na rentowność swojego biznesu. Niewiele jest branż, które w ostatnich latach, w okresie spowolnienia, na swoją rentowność nie narzeka. Tym bardziej w kraju, w którym narzekanie jest narodową specjalnością.
Jeśli nie będzie wyboru samochodów, pozostają pociągi. Ale i tu też nie jest wesoło. Jeszcze w tym roku Ministerstwo Infrastruktury chce wprowadzić tzw. opłatę dworcową, doliczaną do cen biletów, z której wpływy miałyby pójść na remonty dworców – przypomina „DGP". Mówiąc prosto z mostu – to głupi pomysł.
Ludzie jeżdżą pociągami bo są tanie lub nie mają innego wyboru. Kiedy nie są tanie nimi nie jeżdżą, a wyboru jest coraz więcej. Odkąd w ciągu ostatnich kilkunastu lat PKP zlikwidowała setki połączeń, w całej Polsce zastąpiły je setki prywatnych połączeń niedużymi busami. Samochodów też znacząco przybyło. Co da podwyższanie ceny? Odchodzenie klientów. A ich odejście to niższe przychody, które można było przeznaczyć na... remonty dworców.
Nawet jeśli przyjąć, że przy PKP pozostali już tylko ci wierni z najwierniejszych, którzy chcą jeździć pociągami, bo je kochają i cena nie gra dla nich roli, to oznacza tylko, że PKP wykończyło sobie biznes i niedługo może zwijać interes.