Brukselscy biurokraci proponują więc także "zakaz dyskryminacji w dostępie do towarów i usług, edukacji, opieki zdrowotnej czy socjalnej". Na pozór chodzi o to, żeby niewidomego wpuścić do sklepu razem z psem przewodnikiem, a homoseksualiście wynająć mieszkanie, nawet jeśli właścicielowi się to nie podoba.
Biznes unijny zamarł jednak w przerażeniu. Tam, gdzie forsująca nową dyrektywę lewica widzi milowy krok w walce o powszechną równość, tam prywatni przedsiębiorcy ujrzeli puszkę Pandory. A jeśli klient, którego nie stać na dobrego dentystę, powie, że jest dyskryminowany w "dostępie do opieki zdrowotnej"? Co, jeśli tępawy uczeń poczuje się prześladowany, bo renomowana uczelnia nie przyjmie go na studia? Czy w sklepie z koszulami brak rozmiaru XXL oznacza dla puszystych "dyskryminację w dostępie do towaru"?
Komisja Europejska uspokaja: ostateczne przepisy będą rozsądne. Jak bardzo rozsądne? Tak jak zalecenie Brukseli, że marmoladę można robić tylko z cytrusów, a ślimaki to ryby lądowe?
Nowe przepisy to w istocie rzucenie przedsiębiorcom w twarz słów: "to nie ty będziesz decydował, co i komu, gdzie, za ile i w jaki sposób sprzedajesz, wynajmujesz czy jak usługujesz. To my, ludzie naprawdę mądrzy, zdecydujemy za ciebie".
Gdyby takie credo usłyszeli twórcy Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, z pewnością przewróciliby się w grobach. EWG, przekształcona później w Unię Europejską, została przecież stworzona, by likwidować bariery celne, rozwijać wolny handel i promować przedsiębiorczość. Dziś dławi ją gorset nieżyciowych przepisów zwykle ustanowionych dla realizacji ideologicznych celów socjalistów.