Trudno kwestionować domaganie się sprawiedliwego dochodu zapewniającego godne utrzymanie (choć warto uzgodnić, co to znaczy – czy aby nie wracamy tu do komunistycznej maksymy „każdemu według potrzeb”?). Popieram też postulat równych szans dla wszystkich, możliwości osobistego rozwoju, prawa do zrzeszania się, ochrony socjalnej czy prowadzenia dialogu społecznego. Na tym jednak kończy się moje zrozumienie dla związkowych argumentów. Są one bowiem mieszanką demagogii, populizmu i myślenia życzeniowego. Proponowane przez związki zawodowe rozwiązania nie zapewnią godnej pracy i godnej emerytury, ale zniweczą osiągnięty wzrost gospodarczy, i tak już zagrożony.
W związkowej wizji rozwoju myli się skutek z przyczyną. Widać to choćby w przytaczanych hasłach. Jedno z nich mówi: niskie płace to bierność zawodowa. W realnym, a nie związkowym świecie jest odwrotnie: to bierność zawodowa skutkuje niskimi dochodami. „Solidarność” stoi na stanowisku, że gospodarka potrzebuje wzrostu płac dla zwiększenia konsumpcji gospodarstw domowych, a to „w celu zastąpienia krótkoterminowego sukcesu gospodarczego opartego na wzroście eksportu i inwestycji wzrostem trwałym i posiadającym realne podstawy”.
Obarczanie pracodawców winą za wysokie rozwarstwienie płacowe jest grubym nieporozumieniem. Polska jest ciągle, mimo szybkiego wzrostu, krajem na dorobku
Ręce opadają! Przecież w świecie realnym wiadomo, że to inwestycje tworzą podstawy rozwoju, że rozwinięty eksport pozwala finansować ogromne potrzeby importowe Polski, że samo podnoszenie płac prowadzi prostą drogą do spirali inflacyjnej, deficytu handlowego i kryzysu walutowego (jak to się stało w niektórych krajach naszego regionu). Tego chcą koledzy związkowcy? I jak bez inwestycji tworzyć wartościowe i produktywne stanowiska pracy, co postulują związkowcy?
W „Rzeczpospolitej” Jacek Rybicki, sekretarz KK NSZZ „Solidarność”, twierdzi, że pracodawcy popełniają siedem grzechów, które nie sprzyjają rozwojowi gospodarczemu.