Trwa bój o wcześniejsze emerytury. I wcale nie jestem pewien, jak się zakończy.
Spór ma bowiem charakter polityczny, a nie merytoryczny. Prawo do wcześniejszych świadczeń przez lata było nadawane właśnie z powodów politycznych. Jest to tak wyraźne, że w podręcznikach historii można by zamieszczać tabele zestawiające wydarzenia polityczne z nadaniem tego przywileju poszczególnym zawodom. 1968 rok, strajki studenckie – przywilej dla stoczniowców. Początek lat 70., narodziny propagandy sukcesu – wcześniejsze emerytury dla dziennikarzy i twórców. 1983 rok, koniec stanu wojennego – wydłużenie listy uprawnionych zawodów z 278 do 334.
Zmiana, którą chce obecnie wprowadzić rząd, ma również charakter polityczny i powoływanie się na kryteria medyczne przy ustalaniu nowej listy obraża elementarne poczucie logiki. Trudno bowiem przypuszczać, że 1 stycznia 2008 r. zanikną szkodliwe warunki pracy dla 700 tysięcy pracowników. Przypomnieć także warto, że między czerwcem a sierpniem rządowa lista pomostowiczów wydłużyła się o kilkanaście pozycji (lato było upalne, ale nie do tego stopnia, aby tak gwałtownie wzrosła szkodliwość pracy w tych zawodach!). Sprawa ma charakter polityczny dlatego, że żadne obiektywne kryteria nie istnieją. Ludzie są różni i tracą swoje zdolności w różnym wieku.
Zdarzają się hobbyści, którzy, mając 70 lat, uczą się latać odrzutowcem, i zawodowi piloci, którym nie wolno latać po czterdziestce. Występy Mai Plisieckiej w jej 70. urodziny wywoływały entuzjazm publiczności. A są tancerki, którym należałoby zabronić popisów scenicznych przed trzydziestką, głównie w trosce o zdrowie widzów.
Przykłady można mnożyć. Pokazują one, że sama idea uregulowania, do którego roku górnik powinien fedrować, a kolejarz dziurkować bilety, jest chora. Każdy powinien to robić, dopóki zdrowie mu pozwala. Po to są obowiązkowe badania okresowe, by lekarz decydował, czy można dalej pracować.