W tym roku jest inaczej. Jeżeli rządowe prognozy wzrostu gospodarczego rzeczywiście okażą się przesadzone o 0,6 – 0,9 punktu, to znaczy, że w kasie państwa zabraknie 2,5 – 4,5 mld zł. Jest wiec wysokie ryzyko, że na jesieni Sejm będzie musiał zmienić budżet. Co uczyni rząd, jeśli dojdzie do takiej sytuacji? Czy powie części pracowników budżetowych lub emerytów, że dostaną podwyżki mniejsze niż obiecane? Czy zmniejszy inwestycje? A może podniesie deficyt? Każde rozwiązanie jest złe.
Najgorsze byłoby jednak ostatnie, zwłaszcza w dużej skali. Oznaczałoby to cofnięcie na długo rozwoju naszej gospodarki. Skutkiem byłyby wybuch populizmu, ucieczka inwestorów, wzrost podatków i w efekcie – nurkowanie gospodarcze. Obcięcie inwestycji rządowych to też zły wariant. Prawie każda złotówka wydana na drogi to 2 – 4 złote otrzymane z Brukseli. A te europejskie pieniądze to szansa na rozkręcenie gospodarki i wsparcie budżetów kolejnych lat.
Z punktu widzenia państwa najlepszy byłby wariant szczerego powiedzenia społeczeństwu, na jakie podwyżki stać państwo. Dziś, po latach dobrobytu i obietnic (złożonych nie tylko przez obecnie rządzących), byłoby to nie tylko polityczne samobójstwo Platformy, ale też ruch skazany na niepowodzenie. Wystarczy przypomnieć, z jaką determinacją broniły ostatnio swoich przywilejów grupy zawodowe liczące około miliona członków. Wyobraźmy sobie, że na ulicę wyjdzie parę milionów.
Dlatego rząd chyba słusznie przyjął pozycję: a nuż się uda. Jednak temu biernemu oczekiwaniu powinna towarzyszyć maksymalna determinacja w pozyskiwaniu pieniędzy europejskich. To jest droga do uniknięcia kryzysu.
Problem w tym, że cztery dni po niedzielnym wystąpieniu premiera zapowiadającym walkę ze spowolnieniem szefowa Ministerstwa Rozwoju Regionalnego przedstawiła swoje plany wykorzystania funduszy europejskich – wyższe od poprzednich tylko o 2 proc. To nie jest ani determinacja, ani rozsądek.