Już samo oświadczenie o ewentualnym współdziałaniu umocniło złotego, forinta i koronę. I choć potem te waluty straciły nieco na wartości to inwestorzy na rynku walutowym otrzymali jasny sygnał: banki centralne nie chcą dopuścić do głębszego osłabienia ich walut.

To już kolejny taki sygnał w ostatnim czasie. W ubiegłym tygodniu na rynku walutowym pojawił się polski rząd, który wymienił unijne euro na złote, co być może zapobiegło dojściu kursu euro do 5 zł. Wcześniej zarówno NBP jak i Bank Węgier otrzymały wsparcie z Europejskiego Banku Centralnego, dzięki któremu mogły zwiększać płynność na rynku międzybankowym.

W ostatnim czasie przez media przetoczyła się też dyskusja o roli banków inwestycyjnych i walutowych spekulantach osłabiających waluty naszej części Europy. Musimy się jednak pogodzić z tym, że rynek walutowy stanowi pole do zysków dla międzynarodowych instytucji (one zarabiały i będą nadal zarabiać na wahaniach walut) Tak już jest na świecie, że raz banki uaktywniają się w Azji, a raz wykorzystują słabość rynków w Europie Środkowo-Wschodniej. Ale można oczywiście zwiększyć ryzyko takich inwestycji, co sprawi, że banki mogą dwa razy zastanowić się przed zajmowaniem pozycji na walutach. Na pewno będą mniej skore do tego gdy zobaczą, że trend może być jednak inny niż ten, na który liczą i na którym opierają swoje zyski.

A w naszym przypadku ta werbalna zapowiedź ewentualnej obecności banków centralnych na rynku może być też wykorzystana jako swoisty test przed możliwym wejściem Polski (i złotego) do ERM2, czyli przedsionka strefy euro. A tam interwencje walutowe na rzecz osłabiania lub umacniania złotego mogą być częstą czynnością dokonywaną przez NBP. Dlatego jak mówią ekonomiści, trzeba mieć jakieś pole do ćwiczeń. Skoro więc już widać, że możliwe są wspólne działania bankierów centralnych, dobrze by było gdyby polskie władze - rząd, NBP i prezydent - porozumiały się co do strategii wejścia Polski do strefy euro. To na pewno zmniejszyłoby obecną wciąż na rynku walutowym niepewność.