By głównym właścicielem pozostał dobry państwowy wujek, który zawsze wysłucha pracowników, hojnie podzieli się z nimi zyskiem, a w razie czego wesprze ich pieniędzmi podatników. I wszystko to za jedyne kilkanaście tysięcy głosów w wyborach.
Związkowcy wyraźnie nie mają zaufania do rządu Tuska. Niesłusznie. Do niedawna jego stosunek do prywatyzacji niewiele różnił się od poglądów gabinetów PiS. Kryzys jednak wiele zmienił. Państwo potrzebuje pieniędzy z prywatyzacji.
Czy to oznacza, że liberalny rząd zacznie w końcu prywatyzować? Niekoniecznie. Należy się spodziewać przede wszystkim sprzedaży tzw. resztówek, czyli małych, ale często cennych pakietów akcji w spółkach już dawno sprywatyzowanych. W ubiegłym tygodniu sprzedano 2 procent takich akcji Pekao SA za ponad miliard złotych.
Bez uszczuplania swojej władzy Skarb Państwa może wyzbywać się akcji spółek, które są notowane na giełdzie. W KGHM państwo ma 42 proc. akcji. Jeśli sprzeda 10 proc., to dostanie za to około 1,8 mld zł, nie tracąc władzy w tej spółce. W Orlenie Skarb Państwa ma jeszcze mniejszy udział, ale także tam bez zgody ministra skarbu nie da się z tą firmą nic zrobić. Państwo może też sprzedać znaczące pakiety akcji w innych spółkach (PKO BP, PGNiG, Lotos), pozyskując w ten sposób miliardy złotych, poprawiając zarządzanie tymi firmami (przestaje obowiązywać ustawa kominowa), a równocześnie nie tracąc nad nimi kontroli.
Tyle że to wszystko nie jest prywatyzacją, ale łataniem budżetu. To podtrzymywanie fikcji prężnej kapitalistycznej gospodarki, w której w rzeczywistości rządzą socjalistyczne kolosy. Oczywiście kolosy nieefektywne, które w końcu przegrają konkurencję z prywatnymi firmami. Ale to potrwa – a na razie podatnicy będą do tych spółek dopłacać.