Nie odkładajmy dalej niezbędnych zmian

Bezczynność, brak reform i dryf nie są odpowiedzią na kryzys. A przed naszą gospodarką stoją wielkie wyzwania, związane m.in. z dziurą budżetową

Publikacja: 14.10.2009 03:49

Nie odkładajmy dalej niezbędnych zmian

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompała Waldemar Kompała

Red

Sejm rozpoczął właśnie debatę nad budżetem na 2010 rok i zgiełk wokół kolejnych afer – hazardowej, stoczniowej czy jakiejkolwiek innej – nie powinien odwracać uwagi opinii publicznej od tego ważnego wydarzenia. Jak wiadomo, rząd zaplanował na przyszły rok budżet państwa z deficytem w wysokości ponad 52 miliardów złotych. Mimo że jest to największy deficyt w okresie całego ostatniego 20-lecia, rynki finansowe przyjęły tę informację dość spokojnie. Przedstawiciele rządu uznali to za dowód, że polityka gospodarcza władz jest wiarygodna, a Polska cieszy się nadal zaufaniem inwestorów.

[srodtytul]Negatywna wymowa deficytu[/srodtytul]

Niestety, sytuacja nie jest tak różowa, a samozadowolenie rządu jest co najmniej nie na miejscu. Umiarkowana reakcja rynków wynikała częściowo stąd, że już od wielu miesięcy spodziewano się nieuchronnego wzrostu deficytu, a częściowo z uspokojenia nastrojów rynkowych i pewnej odbudowy „apetytu na ryzyko” po okresie paniki z końca 2008 i z początku 2009 roku. Nie zmienia to faktu, że fundamentalna informacja o deficycie ma dla polskiej gospodarki charakter jednoznacznie negatywny. Inwestorzy zapewne ukarzą Polskę wyższymą rentownością na polskich papierach skarbowych, na co wskazują ostrzegawcze sygnały płynące z międzynarodowych agencji ratingowych.

[wyimek]Zdumiewa niefrasobliwość rządu, który liczy, że sam wzrost gospodarczy wyciągnie nas z deficytu[/wyimek]

Rynki mają powody do niepokoju. Najważniejszym jest brak wyraźnej perspektywy poprawy sytuacji. Wysoki deficyt sam w sobie nie musi wywołać negatywnych skutków, pod warunkiem że ma charakter przejściowy i towarzyszy mu wiarygodny program obniżania deficytu w następnych latach. Program taki musiałby zawierać solidne zobowiązanie rządu do przeprowadzenia w najbliższym czasie reform strukturalnych, które w trwały sposób zmniejszyłyby sztywne wydatki budżetowe w przyszłości. Tymczasem rząd najwyraźniej takiego programu nie ma. Kunktatorstwo polityczne związane z kalendarzem wyborczym, niezdolność do przełamania oporu koalicjanta, brak pomysłów i zapewne zwykła nieudolność sprawiają, że niezbędne reformy nie są podejmowane. Dotyczy to takich kluczowych obszarów, jak służba zdrowia, system zabezpieczeń społecznych (emerytury rolnicze, emerytury mundurowe, ujednolicenie wieku emerytalnego), rozwój infrastruktury czy wreszcie same finanse publiczne.

[srodtytul]Kolejna marnowana szansa[/srodtytul]

Właśnie z punktu widzenia niezbędnych zmian strukturalnych projekt budżetu na 2010 r. jest kolejną po budżetach ostatnich trzech lat zmarnowaną szansą. Nie podjęto żadnych działań, aby ograniczyć nadmiernie rozdęte wydatki sztywne i jednocześnie stworzyć możliwości poprawy sytuacji w dziedzinach, w których brak finansowania grozi zapaścią (edukacja, nauka i szkolnictwo wyższe, wymiar sprawiedliwości). Porównanie poziomu wydatków w budżecie na 2009 i 2010 rok jest utrudnione (rząd wyłączył z budżetu krajowego budżet środków europejskich, anulując w ten sposób zmianę wprowadzoną przez rząd Jarosława Kaczyńskiego, który w 2007 roku włączył środki europejskie do budżetu państwa), ale mimo to widać wyraźnie, że w 2010 roku będziemy mieli do czynienia ze znacznym wzrostem wydatków budżetu. W warunkach porównywalnych może on wynieść ok. 57 miliardów złotych, czyli ponad 4 proc. PKB, podczas gdy wzrost dochodów wyniesie tylko 18 miliardów złotych.

[wyimek]Z punktu widzenia niezbędnych zmian strukturalnych projekt budżetu na 2010 r. jest zmarnowaną szansą[/wyimek]

Skutkiem tej dysproporcji będzie skokowy wzrost długu publicznego z 47 proc. na koniec 2008 roku do 54,7 proc. w roku przyszłym. Zdumiewa niefrasobliwość rządu, który liczy, że sam wzrost gospodarczy wyciągnie nas z deficytu, a korzystne warunki rynkowe zapobiegną przebiciu się długu publicznego przez granicę 55 proc. PKB. To balansowanie na linie może się źle skończyć. Wystarczy niewielka niekorzystna zmiana kursu walutowego lub stóp procentowych, aby poziom długu przekroczył próg 55 proc. Polskie finanse publiczne może też pogrążyć większy, niż przewidziano, niedobór składek ubezpieczeniowych w ZUS, skutkujący koniecznością zaciągania większych pożyczek na sfinansowanie bieżących wypłat rent i emerytur. W takiej sytuacji rząd będzie musiał zbilansować budżet w następnym roku, a to oznaczałoby radykalne cięcia wydatków, a także prawdopodobnie podniesienie podatków na łączna kwotę rzędu 4 proc. PKB.

Granica 55 proc. może zostać przekroczona także na skutek niewykonania planów dotyczących prywatyzacji. A to kolejny powód do niepokoju. Rząd przewiduje, że przychody z prywatyzacji wyniosą ogółem 25 miliardów złotych, z czego 9,4 miliarda ma zasilić budżet. Założenia te wydają się mało realne, biorąc pod uwagę stan koniunktury światowej, ostre kontrowersje polityczne nieodmiennie towarzyszące prywatyzacji oraz fakt, że dotychczasowe przychody z tego tytułu były wielokrotnie niższe od planowanych (w 2008 roku uzyskano z prywatyzacji 2,4 miliarda złotych, a w okresie styczeń – sierpień 2009 roku 3,3 miliarda złotych).

[srodtytul]Na skraju desperacji[/srodtytul]

Poza tym przyjęcie założenia o finansowaniu sztywnych wydatków budżetowych za pomocą jednorazowych przychodów z prywatyzacji jest sprzeczne z regułami konserwatywnego budżetowania i świadczy o dużej nieostrożności rządu – by nie powiedzieć: desperacji – bo nie daje żadnej gwarancji finansowania stałych wydatków w kolejnych latach. Przyjmując takie założenie, rząd powinien był jednocześnie zadeklarować, że wydatki sztywne zostaną w następnych latach odpowiednio zmniejszone. Brak takiej deklaracji zwiększa ryzyko makroekonomiczne związane z sytuacją fiskalną Polski w następnych latach. Może to skłonić rynki finansowe do przeceny polskiego długu i podniesienia premii za ryzyko na polskich papierach skarbowych.

W przedłożonym projekcie budżetu podaje się, że łączny deficyt sektora finansów publicznych wyniesie 5,9 proc. PKB. W rzeczywistości niedobór sięgnie zapewne 7,5 proc. PKB, bo zgodnie z obowiązującą w Unii Europejskiej metodologią ESA95 należy go powiększyć o planowane przepływy do OFE w wysokości 22 miliardów złotych (13 miliardów po uwzględnieniu prywatyzacji). Posługując się metodologią niespójną z europejskimi standardami, Ministerstwo Finansów świadomie zaniża faktyczne rozmiary deficytu i wprowadza opinię publiczną w błąd. Tymczasem czeka nas ostre zaciskanie pasa. Trzeba bowiem pamiętać, że Rada UE zdecydowała w lipcu 2009 r. o objęciu Polski procedurą nadmiernego deficytu i dała nam czas do 2012 roku na dokonanie niezbędnej korekty. Wielka szkoda, że nie zapoczątkowano jej już w budżecie na 2010 rok. Oznacza to, że w latach 2011 – 2012 czeka nas ciężkie zadanie obniżenia deficytu o ok. 4,5 proc. PKB.

Wszystko to podważa wiarygodność rządu, a zwłaszcza ministra finansów, i tak już poważnie nadszarpniętą wcześniejszymi chybionymi prognozami. Ministra Rostowskiego obciążają nie tylko bezrefleksyjna zgoda na odziedziczenie po rządzie Kaczyńskiego kiepskiego budżetu na 2008 rok i fatalnie przygotowana pierwsza wersja budżetu na bieżący rok (już kilka tygodni po przyjęciu budżetu przez Sejm stało się jasne, że trzeba go będzie nowelizować), ale i coraz bardziej widoczne rozmijanie się słów i czynów.

[srodtytul]Co innego po cichu[/srodtytul]

Jeszcze niedawno premier i minister finansów zapowiadali, że będą bronić niskiego deficytu i że nie ma mowy o zwiększaniu wydatków w celu podtrzymania koniunktury. Później okazało się, że po cichu robili – na szczęście – zupełnie co innego. Wydatki budżetu państwa w okresie styczeń – sierpień 2009 r. wzrosły o 25 miliardów złotych w porównaniu z analogicznym okresem 2008 r., czyli o 10 proc. W istocie więc, pomimo wcześniejszej buńczucznej retoryki, rząd prowadził czysto keynesowską politykę ekspansji fiskalnej, która – jak na razie – pomogła polskiej gospodarce uniknąć recesji.

Tylko jak wierzyć ministrowi, który zapowiada niski deficyt i deklaruje, że nie będzie pożyczał pieniędzy na rynku, a następnie przedkłada budżet z deficytem wielokrotnie większym i odpowiednio większymi potrzebami pożyczkowymi? I z rozbrajającą szczerością mówi, że robi to, ponieważ rynki uwierzyły mu, że będzie oszczędzać?

Bezczynność, brak reform i polityka dryfu nie są właściwą odpowiedzią na kryzys. Przed polską gospodarką stoją wielkie wyzwania związane z rosnącym bezrobociem i potężną dziurą w budżecie. Brak wiarygodnej ścieżki ograniczania deficytu podnosi koszty obsługi długu i może doprowadzić do przewlekłej recesji. Warto po raz kolejny przypomnieć rządowi, że odkładanie niezbędnych zmian, ukrywanie prawdy przed opinią publiczną i manipulowanie danymi nie zastąpią skutecznej polityki.

[i]Autor jest ekonomistą i politykiem, był ministrem spraw zagranicznych (1996 – 1997), a od 2004 do 2009 r. posłem do Parlamentu Europejskiego. Śródtytuły pochodzą od redakcji[/i]

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką