Badanie GfK Polonia opublikowane na łamach „Rzeczpospolitej” z 7 czerwca br. pokazuje, że ponad połowa Polaków oczekuje, iż za szkody w majątku osób prywatnych poniesione w wyniku powodzi powinno zapłacić państwo. W sytuacji globalnego kryzysu gospodarczego i wysokiego deficytu finansów publicznych należałoby sobie zadać pytanie, czy budżet państwa na spełnienie tych oczekiwań stać?

Pewnie nie, dlatego tym bardziej nie do zaakceptowania są przedwyborcze licytacje: który kandydat więcej obieca. Warto też zapytać, dlaczego jesteśmy narodem z roszczeniową postawą wobec państwa? I tu odpowiedź jest dużo prostsza. Otóż skoro jeden tylko premier na przestrzeni ostatnich 20 lat odważył się powiedzieć prawdę („trzeba się było ubezpieczyć”) i zapłacił za to głową, to żaden z jego następców podobnego „błędu” nie powtarza.

Remedium na odciążenie budżetu państwa od czysto finansowych skutków pomocy dla powodzian jest proste. I przykro prawić banały, ale przecież wystarczy nie wydawać pozwoleń na budowę w tzw. terenach zalewowych. Po wtóre, zamiast co kilka lat trwonić (sic!) miliardy na pomoc po szkodzie – zainwestujmy te środki w system upowszechnienia ubezpieczeń. Upowszechnienia rozumianego wielopłaszczyznowo: od edukacji poczynając, poprzez wydolny wariant zachęt podatkowych, aż po najważniejsze: system tanich, powszechnych ubezpieczeń od skutków katastrof naturalnych.

Nie chodzi tu o ubezpieczeniowy lobbing, ale o to, by w świadomości Polaków stymulować przezorność i odpowiedzialność za siebie, swoje rodziny i własny dobytek. Powódź bowiem klientów firm ubezpieczeniowych nie edukuje. W efekcie ok. 2/3 gospodarstw domowych w Polsce pozostaje dziś bez ochrony ubezpieczeniowej od skutków żywiołów. I nie wierzę, że jedyną przyczyną tego stanu są finanse, bo 260 zł rocznie za zabezpieczenie majątku wartego kilkaset tysięcy złotych nie jest inwestycją nieosiągalną.

Świadomość ubezpieczeniową trzeba stymulować, dlatego powszechny system ubezpieczeń od skutków katastrof naturalnych byłby trafnym rozwiązaniem. Pomoc doraźną bowiem, bez planu prewencji i edukacji, trzeba po prostu nazwać rozdawnictwem, które szkodzi podatnikom i… powodzianom, tym z przyszłego kataklizmu, którego kryzysowy budżet może już nie udźwignąć.