Francuskie SNCF (TGV) i niemiecki Deutsche Bahn (ICE) prowadzą skomplikowaną grę pod sztandarami konkurencji i troski o pasażera, oczywiście z biznesowym tłem. Obie firmy nie ustępują, bo żadna nie chce się zadowolić plakietką z numerem dwa w Europie. Głównym narzędziem rozgrywki są właśnie szybkie pociągi.

Aż by się chciało zaprosić ich do nas, na naszą ubitą ziemię i zrujnowane torowiska. Wszak to tu taka wojna byłaby dużo ciekawsza niż chociażby na torach tunelu pod kanałem La Manche. Zdecydowanie wymagałaby zmyślniejszej strategii i bardziej wyrafinowanych narzędzi. No cóż, TGV potrafi pędzić nawet 300 km/h. Według ostatnich danych maksymalna prędkość pociągów na ponad 1500 km naszych torów w nowym rozkładzie jazdy nie będzie mogła być większa niż 30 km/h; EuroCity między Krakowem a Katowicami mknie ze średnią prędkością 47 km/h.

Na doprowadzenie sieci kolejowej do stanu z jej najlepszych czasów potrzeba prawie 50 mld zł. W tej sytuacji nawet najwięksi pasjonaci pociągów przyznają, że nie ma wyjścia i trzeba zamykać kolejne tory, zanim prędkość pełzających nimi pociągów nie stanie się porównywalna z szybkim marszem...

Pociągi wielkiej prędkości – mimo rządowych planów w tej materii – w tej sytuacji wydają się bajką o żelaznym wilku. A przecież każdy, wchodząc choćby na warszawski Dworzec Centralny, chętnie wziąłby udział w takim starciu gigantów. Tymczasem w naszej bajce walczą PKP InterCity i Przewozy Regionalne. Z bólem stwierdzam, że to nie to samo.