Jeśli rządowi udało się czegoś dokonać, to wpoić społeczeństwu przekonanie, że czeka nas dalszy wzrost dobrobytu.
W naszej świadomości głęboko utkwiła rządowa mapa z zieloną polską wyspą otoczoną czerwonym morzem krajów pogrążonych w recesji. To okazało się silniejsze niż wszystkie przestrogi ekonomistów z Leszkiem Balcerowiczem czy Krzysztofem Rybińskim na czele. Słuchamy profesorów z zainteresowaniem, ale większość z nas nie wierzy, aby ich diagnozy mogły mieć jakiś wpływ na naszą osobistą sytuację. Wyraźnie widać, że najważniejsze jest nadrabianie, nawet na kredyt, zaległości w naszym statusie materialnym. Nie przychodzi nam do głowy, że mogą być konieczne bolesne reformy finansów państwa, na które warto byłoby się przygotować, odkładając nieco pieniędzy.
Propagandowe zabiegi rządu mają jednak efekt nie tylko polityczny. Polacy, radośnie i beztrosko wydając pieniądze, nakręcają koniunkturę. Rośnie produkcja, ludzie mają pracę, zarobki, więc kupują kolejne towary. Gospodarka się kręci. Można tylko zapytać, na ile ten rozwój finansowany jest na kredyt i jak długo możemy pozwolić sobie na szybkie narastanie długu publicznego.