Po nieoficjalnym ogłoszeniu terminu wyborów przez prezydenta RP na 9 października – już za trzy miesiące – wszystkie partie i wielu polityków zaczyna licytację obietnic. Obiecuje zresztą zarówno koalicja, jak i opozycja. Ci spoza parlamentu też.
Spór pomiędzy wloskim premierem, znanym raczej ze znajomości bachanalii niż gospodarki, a ministrem finansów o termin wprowadzenia pakietu oszczędnościowego spowodował nieuzasadnioną histerię i panikę na rynkach walutowych, która doprowadzając do osłabienia euro, umocniła franka szwajcarskiego, również wobec polskiego złotego.
To oczywiście spowodowało masową reakcję polityków. Próby wprowadzenia – wzorem Węgier – sztywnego kursu złotego do franka na razie, wydaje się, zostały skutecznie powstrzymane przez ministra finansów i prezesa NBP ze względu na m.in. wysoki koszt takiej operacji.
Ale nasi politycy nie odpuszczają tak do końca i zabrali się do tzw. spreadów. Spread to różnica w kursie waluty, po jakim jest ona sprzedawana na rynku przez instytucje finansowe, tj. banki czy kantory wymiany walut. Różnice w poziomie kursów ustalane są indywidualnie, zmieniają się codziennie, w zależności od popytu i podazy danej waluty. Przez lata spready nie budziły specjalnych emocji, do czasu kiedy temat spopularyzował prominentny polityk, szef PSL Waldemar Pawlak.
Co prawda klientela PSL raczej nie zaciąga kredytów w walutach (otrzymuje za to dopłaty w euro), jednak prezes PSL zaczął walczyć z poziomem spreadów, aby zrobić dobrze około 700 000 kredytobiorcow we frankach, obecnie narażonych na niewielki wzrost rat kredytowych spowodowany umocnieniem się tej waluty.