Jacek Przybylski z Waszyngtonu
Nie pomogły ostrzeżenia agencji ratingowych i MFW ani czarne wizje ekonomicznego Armagedonu kreślone przez analityków z Wall Street. Wygłoszone w poniedziałkowy wieczór przemówienia prezydenta Baracka Obamy i lidera opozycji Johna Boehnera brzmiały tak, jakby żyli w dwóch różnych światach.
Stacje telewizyjne, które wciąż zaczynają serwisy od tej samej informacji: pat w negocjacjach w sprawie budżetu, pokazują już zegary odliczające czas pozostały do 2 sierpnia.
Dla amerykańskich polityków z obu partii dużo ważniejszą datą jest jednak 6 listopada 2012 roku, dzień kolejnych wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Właśnie dlatego liderzy republikanów w Izbie Reprezentantów i w Senacie – John Boehner i Mitch McConnell – którzy za rządów George'a W. Busha wielokrotnie głosowali za zwiększaniem pułapu zadłużenia, teraz chcą ratować od długu przyszłe pokolenia Amerykanów. I właśnie dlatego chcą zwiększyć linię kredytową Obamy zaledwie o bilion dolarów, przez co za kilka miesięcy – w gorącym momencie kampanii przedwyborczej – prezydent znów będzie musiał poprosić o pieniądze.
Sam Obama, który jako senator w 2006 roku był kategorycznym przeciwnikiem zwiększania limitu, uważa zaś, że to za mało, i chce dostać od Kongresu zgodę na zwiększenie długu od razu o 2,7 bln dol. (taką kwotę zakłada plan demokratycznego senatora Harry'ego Reida).