Aż do wczoraj szef Komisji Jose Manuel Barroso zapewniał, że to wyłącznie prywatne zdanie komisarza. Teraz nagle zmienił stanowisko. Sam przyznał, że banki mogą potrzebować pomocy publicznej.
Co to tak naprawdę oznacza? Bo że jest to kolejny przykład potwierdzający kryzys przywództwa w Unii Europejskiej, nie ulega wątpliwości. Istotniejsze jest jednak meritum – czyli przyznanie się Barroso, i to w sposób już oficjalny, że Bruksela na poważnie bierze pod uwagę redukcję długu Grecji.
Do tej pory ten wariant był odrzucany i jedyną słuszną metodą zaklinania rzeczywistości i ułaskawiania rynków finansowych była wiara, że Ateny spełnią oczekiwania Komisji Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Otrzymają więc wsparcie i będą spłacać odsetki od swojego całego zadłużenia. Do tej pory też sądzono, że Europejski Fundusz Stabilizacji Finansowej, w którym ma się znaleźć 440 mld euro, wystarczy na ratunek peryferyjnych krajów strefy euro.
Mało kto pamięta, że ten powołany w lipcu instrument wciąż nie działa (nadal jego ratyfikacji nie dokonały 2 z 17 krajów eurolandu). Nie brakuje też pesymistycznych głosów ekonomistów i inwestorów. Nouriel Roubini (człowiek, który przewidział, że dojdzie do załamania światowych finansów w 2008 roku) uważa, że pocisków do bazooki – to określenie Roubiniego – z których Unia musi strzelać, by odsunąć widmo politycznego fiaska integracji, jest zdecydowanie za mało.
Ale to jeszcze nie koniec. Poza tym, że w 17 krajach nowy proces ratyfikacji zwiększenia funduszu ratunkowego będzie koszmarem, to wciąż nie wiadomo, skąd wziąć pieniądze na ratowanie banków. Francja proponuje, by zrobić to za pomocą środków Europejskiego Banku Centralnego, czyli de facto dodrukować pieniądze. Niemcy zaś, by każdy kraj robił to, używając swoich wewnętrznych zasobów.