Znowu pachnie rewolucją. W Warszawie przeciw „tyranii rynku" demonstrowało, jak podały media, nie więcej niż 200 osób. Podobne manifestacje odbyły się w 950 miastach 82 krajów. Wzięło w nich udział nie więcej niż milion osób, w tym w jaskini światowej finansjery, Nowym Jorku, aż 5 tys. osób.
Mimo to przeczucie, że zbliża się nowa rewolucja październikowa, jest powszechne. Do tego stopnia, że od razu pojawiły się elementy rewolucji odgórnej. Jose Manuel Barroso stwierdził, że „na rynkach finansowych dochodzi do spekulacji, co jest jedną z przyczyn obecnego kryzysu", takich praktyk trzeba zakazać, a tych, którzy zakazy złamią, surowo karać. Szef Komisji Europejskiej teoretycznie nie protestuje przeciwko niewidzialnej ręce rynku, chce natomiast obcinać widzialne ręce prezesów banków.
Różnica nie jest zbyt duża. Walka ze spekulacją jest zawsze walką z rynkiem (szkoda, że generał Jaruzelski jest chory, bo jego doświadczenie byłoby tu bezcenne, ale może chociaż Łukaszenko się nada), a banki stały się ulubioną personifikacją tyranii rynku. Zasłużyły sobie na taką opinię z powodu kolosalnych dotacji, jakie otrzymały, otrzymują i będą otrzymywać z pieniędzy publicznych oraz wysokich wynagrodzeń szefów.
Ten drugi powód przedstawiany jako „kolosalny i niespotykany wzrost nierówności dochodowych" dość powszechnie uznawany jest za główną siłę sprawczą ruchów rewolucyjnych. Teoretyczną podstawę dało opracowanie Thomasa Piketty i Emmanuela Saeza: The Evolution of Top Incomes: A Historical and International Perspective. Z opracowania tego najchętniej cytowany jest ten fragment, z którego wynika, że w USA udział górnego decyla ludności w dochodach globalnych wzrósł między 1977 a 2007 rokiem z 33 do 50 proc. Jest to jednak tylko pół cytatu. Ów poziom 33 proc. wymieniony wskaźnik osiągnął dopiero podczas drugiej wojny światowej. Od tego czasu oscylował wokół tej wartości przez 30 lat państwa dobrobytu. Natomiast przed wielkim kryzysem wskaźnik był na takim poziomie jak dzisiaj.
I z tego stwierdzenia można wysnuć trzy wnioski. Lewicowy keynesista będzie prognozował kryzys; większość społeczeństwa ma relatywnie niższe dochody i skoro skończył się tani kredyt, będzie maleć PKB. Marksista i nowy leftysta uznają, że gniew ludu pracującego wznieci zarzewie rewolucji. Ja zaś myślę, że obrodzą nam rewolucjoniści odgórni. W końcu w przyszłym roku mamy wybory w Stanach (podwójne), we Francji i paru innych krajach. Po głosy przeciwników tyranii rynku warto będzie się pochylić.