Tak samo jak i to, że coraz rzadziej uszczuplają one zyski firm, a coraz częściej obciążają konsumentów.

Podrożały auta, bo producentów obowiązują ostre normy emisji spalin przez zamontowane w nich silniki. Płacimy podatek ekologiczny od złomowania sprzętu AGD. Teraz zapłacimy podatek za spaliny emitowane przez samolot, którym polecimy na wakacje. Płacimy za zanieczyszczanie środowiska przez producentów energii. I zapewne zapłacimy jeszcze dużo więcej, bo wyobraźnia fiskusa jest niczym nieograniczona.

Właśnie fiskusa. Bo w przepisach brakuje przejrzystości. Nie ma żadnej gwarancji, że te 900 mln euro, jakimi zostaną w tym roku obciążone linie lotnicze startujące i lądujące w Europie, zostaną przekazane tam, gdzie rzeczywiście pomogą w walce z zanieczyszczeniem środowiska.

Tym bardziej w obecnej sytuacji, kiedy unijne rządy szukają każdego euro na zatkanie dziur w budżecie, gwarancji, że pieniądze z opłat nazywanych ekologicznymi zostaną wydane zgodnie z ich przeznaczeniem, po prostu nie ma. Tak było np. z francuską „opłatą solidarnościową" od każdego pasażera na lotnisku, która miała trafić na pomoc dla Afryki, czy polskim podatkiem drogowym, z czego mało który grosz idzie na budowę dróg.

Warto się więc zastanowić, czy nie byłoby uczciwiej znaleźć pieniądze na ekologię w samym budżecie, a podatek nazwać podatkiem.