Jednocześnie: bo przez remonty wolno i niekonkurencyjnie, bo tabor byle jaki, bo katastrofa pod Szczekocinami, bo połączenia znikają, bo wciąż wiszące nad nią zadłużenie, bo tak naprawdę interes pasażera jest na szarym końcu... Nazbierało się tego. Trzeba jednak pamiętać, że kolej to dziś nie jeden organizm, ale grupa różnych spółek, zatrudniająca nadal ponad 90 tys. osób. A PKP SA jest czapką nad tym wszystkim, spółką matką, która powinna jakoś to ogarnąć. Dotąd bywało z tym różnie.

Teraz minister transportu, któremu najpierw zarzucano, że nie zna się ani na drogach, ani na kolejach, a potem, że zajmuje się pokazywaniem w mediach na tle autostrad, a nie robotą, odważnie postawił na czele zarządu finansistę, który z całą pewnością nie zna się na przewożeniu czegokolwiek po torach. Wygląda to na świadomy plan ministra, który wbrew oponentom okazuje się coraz lepszym administratorem. A PKP SA nie potrzebuje kogoś, kto się zna na wagonach. Potrzebuje kogoś, kto wie, jak zrobić porządek, oddłużyć całą kolejową grupę, pozbyć się zbędnego majątku, sprywatyzować to, co sprywatyzować się da i uratować unijne euro. Przedsiębiorstwo nie jest łatwe, więc dla nowego zarządu, w skład którego wchodzi jeszcze była prezes i kolejny finansista z zewnątrz, będzie to ogromne wyzwanie.

Z pewnością kolejom potrzebny jest szef nieuwikłany w historyczne układy, odważny i mający poparcie w ministerstwie. Pytanie, czy to wystarczy? Od przekształcenia firmy w grupę PKP SA w 2002 r. miała ona czterech prezesów. Obecny jest piąty. Oby był twardszy od poprzedników.