Z tym, że ustawowo określony minimalny odsetek kobiet w zarządach firm, dla uproszczenia nazywany parytetem, jest tylko paliatywem, a nie lekarstwem na dyskryminację pań na rynku pracy, zgadzają się często nawet jego zwolennicy. Bo i trudno temu przeczyć: jeśli pracodawcy z dwojga jednakowo wykwalifikowanych kandydatów do pracy preferują mężczyznę, to głównie dlatego, że w mniejszym stopniu obciążają go obowiązki związane z rodzeniem i wychowaniem dzieci.
To, że mówi się o parytetach we władzach spółek, gdzie z reguły zasiadają ludzie doświadczeni i z odchowanymi już dziećmi, niczego tu nie zmienia. Nierównowaga płciowa w zarządach ma bowiem swoje źródła na wcześniejszych etapach kariery zawodowej kobiet. Rozwiązaniem tego problemu jest więc ułatwienie kobietom łączenia kariery zawodowej z macierzyństwem. Bez tego parytety – które oczywiście szybciej przyniosłyby oczekiwane rezultaty niż właściwa polityka prorodzinna - na dłuższą metę ograniczyłyby i tak już niską dzietność Polek.
A dlaczego działy kadr miałyby być wyjątkiem? Bo okazuje się, że ich skrajna feminizacja także jest jedną z przyczyn dyskryminacji kobiet na rynku pracy. Choć tylko tych urodziwych.
Do takich wniosków prowadzą ubiegłoroczne badania dwóch izraelskich ekonomistów Bradley'a Ruffle'a i Ze'eva Studinera. Wynika z nich, że atrakcyjne panie dołączające do aplikacji o pracę swoje zdjęcia mają mniejsze szanse na rozmowę kwalifikacyjną, niż panie mniejszej urody, podczas gdy w przypadku mężczyzn jest odwrotnie.
Ze'ev i Studiner podejrzewali, że może to być efekt stereotypu „głupiej blondynki". Okazało się jednak, że nie: w badaniu te kobiety, które uchodziły za atrakcyjne, były też postrzegane jako mądrzejsze i bardziej kompetentne. Ich dyskryminacja była głównie efektem zwykłej zazdrości kadrowych. Może więc paniom bardziej niż parytety pomogłaby większa solidarność?