Szczególnie tęsknie spoglądają na kasę Ministerstwa Finansów, ale stamtąd nic nikomu nie dadzą, prędzej znowu zabiorą. Podobne podejście do problemów samorządów ma Sejm, który rozdaje innym pieniądze należące do lokalnych władz. Działacze samorządowi kalkulują, że na skutek decyzji władz centralnych ich dochody spadły o 14 mld zł rocznie, a więc o około 8 proc. Dodatkowo, w ramach słusznej walki ze wzrostem długu publicznego, minister Rostowski nie pozwala władzom lokalnym na większe deficyty.
Samorządom więc dochody nie rosną, ale deficyty trzeba ciąć. Co gorsza, może to oznaczać, że będą ograniczane wydatki na inwestycje, a dziś są one finansowane w dużej mierze z europejskich pieniędzy. A więc - możemy nie wykorzystać szansy na rozbudowę lokalnej infrastruktury, jaką stworzyła nam Unia.
Samorządy, chcąc jakoś zbilansować budżety, wymyślają sobie źródła dochodów. Chętnie wprowadziłyby nowe podatki. Na przykład podatek od firm (z przeznaczeniem na komunikację miejską), od reklam obrzydzających ulice. A przy okazji chętnie przeprowadziłyby zniesienie ulg w podatku od nieruchomości. Tyle że to nie jest dobra droga.
Gminy powinny mieć prawo samodzielnie decydować o niektórych podatkach, a sytuacja, gdy państwo bez umiaru zabiera im pieniądze i przy okazji dorzuca nowe wydatki, jest nienormalna. Jednak wymyślanie nowych danin publicznych to absurd, który może najwyżej skomplikować sytuację polskiej gospodarki.
Oszczędzać, by dług publiczny nie narastał, musimy wszyscy. Jednak ciężar tych oszczędności w większym stopniu powinien ponosić budżet centralny niż samorządy. Priorytetem powinno być też pełne wykorzystanie unijnych pieniędzy. Państwo, zamiast dusić samorządy, powinno po prostu przeprowadzić prawdziwą reformę wydatków.