Gdzieś niedawno przeczytałem analizę, jak to przez wiele lat wzrost długu publicznego był w Stanach Zjednoczonych znacznie wolniejszy niż produktu krajowego , a teraz od wielu lat jest odwrotnie, co niechybnie skończy się katastrofą. Analiza jak analiza, ale spodobało mi się porównanie, że na każdego dolara przyrostu produktu krajowego dziś Ameryka musi zadłużyć się (tylko publicznie) bodaj na 2 czy 3 dolary. Pomyślałem , że warto sprawdzić, jak sprawy się mają w Polsce, ale nie tylko w odniesieniu do długu publicznego, lecz także kredytów gospodarstw domowych i przedsiębiorstw (dla porządku - przedsiębiorstwa zadłużają się także w postaci obligacji, banki też emitują obligacje i biorą pożyczki od swoich spółek matek, ale to wszystko pominąłem, żeby nie komplikować obrazu).
Wynik badania jest zgodny z oczekiwaniami. Nasz przyrost produktu krajowego opłacamy szybkim wzrostem długów publicznych, prywatnych, korporacyjnych czy samorządowych. Wziąłem pod uwagę lata 2002-2011, żeby zaliczyć okres boomu i spowolnienia, i dane nominalne, dla prostoty. Oto kilka liczb:
W ciągu dekady 2002 -2011 nasz produkt krajowy wzrósł o 89 procent. W tym czasie dług publiczny wzrósł o 152 procent, gospodarstw domowych o 518 procent, a przedsiębiorstw o 108 procent. W sumie jak dodać te trzy pozycje, długi wzrosły o 200 procent.
Przełóżmy to na złotówki. Żeby wypracować w 2002 roku jedną złotówkę produktu krajowego musieliśmy być zadłużeni na 68 groszy. W 2011 roku już 1 zł i 8 groszy. A finansowanie przyrostu? Nasz produkt wzrósł o 716 miliardów złotych, a długi o 1099 miliardów. Czyli każda złotówka opłacona została przyrostem długu o 1 zł 53 grosze. To czy w tej sytuacji można mówić o wzroście dobrobytu? Wiem , wiem, długi spłaca się wiele lat, a produkt powstaje co roku. No i co z tego?
Oczywiście wiadomo, że kredyt, obojętne publiczny czy prywatny, jest użytecznym instrumentem rozwoju i choć to diabelskie nasienie, to nie ma powodu z niego nie korzystać w rozsądnych granicach. Nie za mało – bo traci się szanse rozwojowe, ale i nie za dużo, bo skończy się nieszczęściem. Wiadomo, że dług w Polsce publiczny i prywatny, choć szybko rośnie, jest nadal znacznie niższy w relacji do produktu krajowego niż w krajach najwyżej rozwiniętych, gdzie sięga nawet 500 procent produktu krajowego, a normą jest 250-300. Wiadomo wreszcie, że majątek obywateli rośnie, ich depozyty również, podobnie korporacji. Ale proszę mi jednak powiedzieć, gdzie w takim razie jest granica bezpiecznego, sensownego zadłużania się obywateli i ich kraju na naszym poziomie rozwoju. I co dalej ze wzrostem gospodarczym, jak go będziemy chcieli uzyskać, gdy do tej granicy dojdziemy, o ile już nie dochodzimy.