Oczywiście najbardziej w pamięć zapadnie dramatyczna końcówka budowy środkowego odcinka „C" i wielki sukces czesko-niemieckiej firmy, której udało się domknąć „dziurę" w trasie na dzień przed otwarciem mistrzostw.
Internet obiegły już zdjęcia z rampy nad trasą, na której, zamiast komunikatu o warunkach drogowych, wyświetlono radosną informację: „A2 otwarta do Berlina", w telewizji dumny minister transportu Sławomir Nowak chwalił wykonawców, a premier Donald Tusk filmowany z helikoptera jedzie nowo oddaną A2 do Łodzi na obiad do swojego partyjnego kolegi...
Ale jakby się tak głębiej zastanowić, wykonawcy nie powinni zdążyć. Wtedy byłoby jasne, że w Polsce po prostu zawsze jest coś, co przeszkodzi, spowolni, utrudni, a przyczyny opóźnień są całkowicie obiektywne i zrozumiałe. Sukces na A2, fakt, że jak się chce, to się jednak udaje, bezczelnie obnażył generalną słabość budowania naszych dróg. Począwszy od zasad organizowania przetargów, przygotowania inwestycji, poprzez zaangażowanie wykonawców w samą budowę po kwestie nadzoru inwestorskiego. Hasło „drogi na Euro" nie wystarczyło, żeby zdążyć. Aby coś się naprawdę zaczęło dziać, konieczne było osobiste, a przy okazji medialne zaangażowanie ministra transportu. Szkoda, że nie potraktował on równie prestiżowo pozostałych rozgrzebanych euroodcinków - południowej obwodnicy Warszawy, trasy A4 do granicy z Ukrainą czy A1 z Torunia do Strykowa (nie jest przejezdny żaden z zapowiadanych odcinków).
Nie ma tu jednego winnego. Przyczyny leżą zarówno po stronie państwowego inwestora (który dopiero teraz pracuje np. nad zmianą w zasadach przetargów drogowych, ale z nadzorem ma wyraźne kłopoty), jak i wykonawców. Tym bardziej czas coś z tym zrobić. Poza przejezdną A2 mamy jeszcze wiele dróg do skończenia i jeszcze więcej do zbudowania. Rzecz w tym, żeby nie w terminie „na święty nigdy"...
Na razie wiemy, że można.