Wydaje się, że im więcej zgarniemy z rynku teraz, kiedy rentowności polskich obligacji są najniższe od kilku lat, tym lepiej, bo taniej będzie obsłużyć zadłużenie w przyszłości.

Minister nie wspomniał jednak o tym, o ile więcej odsetek płacimy i zapłacimy w kolejnych latach, w związku z tym, że już pod koniec ubiegłego roku próbowaliśmy umknąć przed przewidywanym pogorszeniem nastrojów inwestorów na światowych rynkach. A to są setki milionów złotych, które – jeśli nigdzie ich nie schowamy – powiększą nasz dług publiczny, przybliżając go niepokojąco do zapisanych w ustawach progów. Z informacji, jakimi dzieli się z nami resort finansów, wynika, że w tym roku strategia ma być podobna. Zadłużymy się na zapas teraz, bo niewielu wierzy w to, że ceny naszych obligacji mogą być jeszcze lepsze.

Inny jest natomiast powód pośpiechu zarządzających finansami państwa. Pod koniec ubiegłego roku baliśmy się, że pożyczkowe plany pokrzyżuje nam upadek strefy euro. Teraz obawiamy się, że lada chwila inwestorzy z zagranicy (a ci głównie kupują teraz nasze papiery) zorientują się, że stabilne nogi, na których stoi nasza gospodarka, zaczną się chwiać (po słabych danych o produkcji przemysłowej złoty już zaczął tracić). I wtedy nie uratuje nas nawet zastrzyk kapitału zaaplikowany przez banki centralne, bo pieniądze popłyną gdzie indziej – na pewno nie na rynek polskich obligacji.