GUS opublikował szacunki PKB w latach 2008–2010 w przeliczeniu na jednego mieszkańca regionów Polski. Pamiętam, że w poprzednich latach dane te budziły spore zainteresowanie. Opinia publiczna ekscytowała się tym, jak dobrze żyje się w Warszawie, Wrocławiu czy na Śląsku, a jaka nędza panuje w województwach: lubelskim, podkarpackim, podlaskim, warmińsko-mazurskim i świętokrzyskim.
Tym razem zainteresowanie jest nieco mniejsze. Zapewne dlatego, że zawsze jakiś pies pogryzie człowieka i podawanie co roku takiej samej informacji staje się monotonne.
Rzeczywiście, najświeższe dane nie są zaskakujące. Najwyższy PKB jest w województwie mazowieckim (56,6 tys. zł na mieszkańca, czyli 160 proc. średniej krajowej). Dalej mamy województwa: dolnośląskie (110 proc.) i śląskie (107 proc.). Tabelę zamykają: lubelskie i podkarpackie (68 proc.), nieznacznie wyprzedzając podlaskie, warmińsko-mazurskie (73 proc.) oraz świętokrzyskie (78 proc.).
Oczywiście, jeżeli pod uwagę weźmiemy subregiony, różnice będą jeszcze większe. Na czele uplasuje się stolica z PKB per capita wynoszącym 105 tys. zł. Są to trzy średnie krajowe lub jak kto woli 35 tys. dolarów. Gdyby Warszawa ogłosiła niepodległość, mając taki poziom PKB (porównywalny z Wielką Brytanią, Francją, Finlandią czy Włochami), zajęłaby 35. miejsce na świecie. Na samym dole byłby zaś podregion przemyski (niecałe 5 tys. dolarów na mieszkańca, czyli 60 proc. średniej krajowej, co daje 120. miejsce na świecie razem z Marokiem i Gwatemalą).
Pierwsze obliczenia dotyczące regionów GUS przeprowadził w 1956 r. (oczywiście wtedy był to nie PKB, lecz dochód narodowy). Wyniki były niemal identyczne, z tą różnicą, że stolica (którą wtedy budował cały naród) była nie trzy, ale dwa razy bogatsza, niż wynosiła średnia krajowa. Wywołało to wtedy spore oburzenie, gdyż jednym z celów planu sześcioletniego było wyrównanie różnic regionalnych. Cel ten miał być osiągnięty poprzez „wprowadzenie oddziałów klasy robotniczej do każdego miasta, miasteczka, a nawet wsi".