Chiny już dawno przestały być ekonomicznym słabeuszem z gospodarką nakazowo-rozdzielczą, który chciał budować potęgę, zapędzając chłopów do produkcji stali w przydomowych dymarkach. Licząc po kursie siły nabywczej, kraj ten jest już najsilniejszą gospodarką świata. Z producenta kapci i plastikowych zabawek, kopiującego i podkradającego technologie, stał się numerem jeden w takich technologiach, jak 5G czy sztuczna inteligencja. Gigantem, którego Donald Trump próbuje teraz rozpaczliwie powstrzymać. Jak do tego mogło dojść?
Chińskie powiedzenie mówi, że nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Ten wykonał Deng Xiaoping w końcu lat 70., rozpoczynając głębokie reformy gospodarcze. Wtedy patrzono na Chiny z wielką nadzieją, licząc na wyhodowanie rywala wielkiemu ZSRR. A kiedy tylko ludzie osiągną wyższy poziom życia i wykształci się silna klasa średnia – Chiny zdemokratyzują się i zliberalizują.
Jednak nawet po Tienanmen przymykano oko na wzrost chińskiej potęgi gospodarczej, w czym udział miał wpływ biznesu oszołomionego apetytem na konfitury z olbrzymiego rynku. Działo się tak, choć otwarciu USA i krajów Unii na chińskie produkty wcale nie towarzyszyły adekwatne posunięcia z drugiej strony. Chińczycy bronili swego rynku polityką walutową, blokowaniem zamówień publicznych czy zmuszaniem światowych koncernów do wiązania się z lokalnymi partnerami i przekazywania im technologii. Owszem, podobną drogę rozwoju przeszły w Azji i Japonia, i Korea Południowa, ale są to wierni sojusznicy USA. A Chiny to nie tylko gigant, ale też systemowy rywal.
Karmiony w ten sposób przez lata chiński smok przerósł prawie wszystkich. Porównywalne masą są już tylko USA, ale ich próby zatrzymania Chin, jak nakładanie ceł czy presja na sojuszników, by nie kupowali od Pekinu sprzętu 5G, wydają się desperackie i mocno spóźnione.