Niby nie musiałbym – ale co tu się oszukiwać, negocjacje budżetowe to obecnie najważniejsza rzecz, która się dzieje. A ich wyniki w dużym stopniu wpłyną na to, jak będzie wyglądać w nadchodzących latach sytuacja gospodarcza w naszym kraju.
Myślę jednak, że sposób, w jaki zazwyczaj omawia się i komentuje tę sprawę w naszym kraju, jest stanowczo zbyt uproszczony. Wszystko razem widziane jest podobnie do gry w blackjacka, znanej u nas pod swojską nazwą oczko. Całe negocjacje mają polegać na wyrywaniu wrogiemu krupierowi kart, tak by uzbierało się jak najwięcej punktów. 65 mld euro? Za mało, ciągniemy dalej. 70? Lepiej niż 65, ale nadal za mało. 75? Może by starczyło, ale kusi, by ciągnąć dalej... oczywiście uważając, by nie przelicytować, bo będzie fura.
A tymczasem rzecz jest z pewnością bardziej skomplikowana – i to z kilku powodów.
Przede wszystkim obecne negocjacje budżetowe to wielkie starcie, którego wynik nie ogranicza się ani do pieniędzy, ani do prostej gry ciągnący – krupier.
Z jednej strony, mamy grupę wielkich płatników, którzy nie mieliby nic przeciwko zmniejszeniu swoich obciążeń, zwłaszcza w czasach powszechnych oszczędności budżetowych. Z drugiej, kraje Południa, które chętnie widziałyby przekierowanie pieniędzy na wsparcie państw wysoko zadłużonych. Z trzeciej, biorców funduszy strukturalnych (w tym Polskę), którzy ich zażarcie bronią. Z czwartej, beneficjentów polityki rolnej, którzy zrobią wszystko, by nie zostały w żaden sposób uszczuplone pieniądze dla ich farmerów. Osobną kategorią jest Wielka Brytania, która w sprawie budżetu rozgrywa swoją własną grę – w znacznej mierze motywowaną przez politykę wewnętrzną – dążąc do jego spektakularnej redukcji w imię zwycięstwa nad kontynentalnym potworem. Wszyscy mają jakieś swoje racje, wszyscy bezpardonowo o nie walczą.