Długotrwały wzrost PKB jako dowód na sukces gospodarczy Polski ma mniej więcej taką rangę, jaką w latach 70. miały statystyki dotyczące produkcji węgla kamiennego, dające nam wtedy czwarte miejsce na świecie.
To, że w kraju tak przeregulowanym, przeciążonym podatkami i nieinnowacyjnym, z niewydolną służbą zdrowia, edukacją i systemem emerytalnym PKB rośnie, stanowi raczej potwierdzenie tego, o czym coraz częściej mówią ekonomiści: że wskaźnik ten jest słabym miernikiem dobrobytu.
W rankingach, które biorą pod uwagę więcej wskaźników, Polska wypada rozczarowująco słabo. Przykład z ostatnich dni to "Better Life Index", który mierzy jakość życia w 34 krajach OECD. Polska plasuje się w tym rankingu na 25. miejscu. Warunki mieszkaniowe gorsze są tylko w Turcji (ostatnia w zestawieniu), fatalnie wypadamy pod względem stanu zdrowia, dochodów, jakości środowiska. Żeby ocenić nasz rynek pracy, nie potrzeba nawet statystyk.
Żeby jednak nie siać defetyzmu, przyznam, że dostrzegam jeden powód, aby chwalić się systematycznym wzrostem polskiego PKB. Otóż jak twierdzi ekonomista z Yale Robert Shiller, duży wpływ na koniunkturę mają rozmaite narracje, które aktorzy życia gospodarczego mają w głowach. Bo takie narracje nie tylko zdają sprawę z faktów, ale też te fakty tworzą. A szwedzki futurolog i trendspotter Magnus Lindkvist powiedział mi niegdyś, że w Polsce moc jednoczącą i aktywizującą ma właśnie mit zielonej wyspy.
Uwierzmy, że na naszych oczach dokonuje się gospodarczy cud, a może faktycznie tak się stanie.