Krzykliwe hasła wyprzedaż czy sale (jakby nie było polskiego odpowiednika) zachęcają do zakupów już od kilku tygodni. Teraz jednak sezon się rozkręca, choć niestety o prawdziwych okazjach nie ma mowy. Co to za wyprzedaż jeśli cena obniżona jest o 20 czy 30 proc.? Przy marżach na odzież standardowo oscylujących wokół 50 proc. owszem to okazja, ale dla firmy aby pozbyć się czasami rzeczy z poprzednich kolekcji. Dla większości klientów same hasło wyprzedaż jest wystarczająca zachętą do zakupów.
Próbując kupić buty dla córki zauważyłem też, iż nadal nagminne jest podnoszenie cen przed wyprzedażą aby ostateczna obniżka wyglądała lepiej i bardziej imponująco. Jednak to co systematycznie wyprowadza mnie z równowagi to przeliczniki cen w różnych krajach. Sieciówki zazwyczaj na metkach drukują od razu ceny z kilku państw – łatwiej jest wtedy ubrania dostarczać na różne rynki. Czy kogokolwiek jeszcze dziwi, że zazwyczaj właśnie w Polsce jest najdrożej? czy w kraju ze znacznie niższymi zarobkami niż choćby w Europie Zachodniej firmy muszą z klientów wyciskać jeszcze więcej? dlaczego w sklepach w Rzymie czy Paryżu wyprzedaż zaczyna się od spadku cen o 50 proc., by dojść nawet do 80 proc. – u nas o podobnej skali nie ma mowy.
Można wręcz mówić o modzie na kupowanie produktów chemicznych czy nawet spożywczych z Niemiec. Oczywiście handlowcy czy branżowi eksperci tłumacza że nie ma to sensu, bo przecież u nas jest takie samo. Czyżby? Naprawdę klientowi trudno uniknąć wrażenia, że skoro mieszka w Polsce to płaci więcej za gorszą wersję. Wystarczy spróbować popularnych marek czekolad by jednoznacznie stwierdzić, że te produkowane w Szwajcarii smakują zupełnie inaczej od niby takich samych, ale z polskiego sklepu.