Z całej wojny z tytoniem rozumiem zakaz palenia w pomieszczeniach zamkniętych i wygonienie palaczy do małych, śmierdzących enklaw. To, że oni chcą palić, nie znaczy, że ja też muszę. Ale daję im prawo do pełnej wolności, skoro już nie ograniczają mojej.
Przemysł tytoniowy jest dzisiaj dobrym chłopcem do bicia, bo z jednej strony palenie jest niemodne, ale z drugiej bardzo wiele osób wciąż jeszcze pali, więc "problem" jest fajny i duży, a nie mały i niszowy.
Rządzą tym rynkiem globalne koncerny - niemodne, że proszę siadać! - a z akcyzy rządy państwa ciągną bardzo poważne opłaty. No więc spisek jest oczywisty. Trudno znaleźć lepsze pole do popisu dla bojowników, którzy na całym świecie - a szczególnie w naszej kochanej Starej Europie - wiedzą najlepiej, co jest dobre, słuszne, etyczne i zdrowe. I z trudem przyjmują do wiadomości odmienne opinie.
Tacy zawsze podnoszą mi to poziom ciśnienia. Niby wszyscy wyznajemy demokrację opartą na prawie do wolnego wyboru i wierze, że ludzie temu temu wyborowi podołają. Trudniej już części z nas uznać efekty wolnego wyboru, zasadę odpowiedzialności dorosłego człowieka za swoje czyny, jeżeli to się kłóci z modnym dogmatem. Niepełnoletnich możemy trzymać z dala od tytoniu, zakazać sprzedawania im papierosów, czy może nawet karać za palenie (choć to raczej rodzice), ale - doprawdy! - dorosłym moglibyśmy przyznać prawo do dziurawienia sobie płuc, skoro mają taką fantazję.
A jeżeli już im to prawo przyznamy, to konsekwetnie moglibyśmy sobie darować bezustanne przypominanie, co dym robi z ich płucami. Jeżeli tak, to może na etykietach butelek przypominajmy także, co alkohol robi z mózgiem i wątrobą pijącego. Nie lubię tych, którzy wszystko ode mnie wiedzą lepiej