W 2009 r., w szczycie kryzysu finansowego, zrobiła to Słowacja, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że moment nie mógł być gorszy. Rok temu koronę na euro zamieniła Estonia. Teraz 60 proc. obywateli tego kraju uważa, że nie była to dobra decyzja. Już 1 stycznia 2014 r. Euroland powiększy się o kolejnego członka – Łotwę. Za rok chcą to zrobić Litwini, chociaż teraz mówią, że mają wątpliwości i być może jednak nie 1 stycznia, ale dopiero wiosną...

W tej sytuacji poza strefą euro w Unii Europejskiej pozostaną dwa kraje skandynawskie – Dania i Szwecja, dwa najbiedniejsze – Bułgaria i Rumunia, butne Węgry i Polska. Oraz oczywiście Wielka Brytania, która od czasu do czasu mocno się zastanawia, czy jest jej po drodze już nawet nie ze wspólną walutą, ale wręcz z całą Unią Europejską. W Polsce decyzja o pożegnaniu ze złotym jest odkładana od lat i trudno sobie wyobrażać, że zostanie podjęta przed wyborami w 2015 roku.

Wątpliwości nie brakuje. Czy  jest gwarancja, że euro przetrwa w takiej formie, jak zostało wymyślone i wprowadzone? I ile pieniędzy z pomocy międzynarodowej trzeba będzie wpompować w kraje, które będą tego potrzebowały? Czy ćwierć biliona euro pomocy dla Grecji wystarczy, by jej gospodarka odbiła od dna? Czy nie wyczerpie się cierpliwość Włochów, Portugalczyków oraz Hiszpanów i doprowadzą reformy do końca? Tak długo, jak na te pytania nie będzie odpowiedzi, nie ma co się spieszyć. Tym bardziej, iż brak dowodów na to, że Polska rozwijałaby się szybciej, gdyby już euro miała.

Nie zmienia to faktu, że przyjęcie wspólnej waluty ma niewątpliwe zalety. Największa to konieczność dostosowania finansów publicznych do rygorystycznych kryteriów z Maastricht. To bardzo dobrze robi każdej gospodarce. I nic nie stoi na przeszkodzie, by nowy minister finansów zrobił wszystko, aby nasza też kryteria z Maastricht spełniła. To może jej tylko pomóc, z pewnością nie zaszkodzi.