Teraz branża najwyraźniej przechodzi kryzys. Wskazuje na to spadająca liczba odwiedzin ich stron WWW. Ale nie tylko. Symptomem zmiany jest też celowy odwrót tych firm od szyldu „zakupy grupowe", który jeszcze nie tak dawno był powodem do dumy.

Co spowodowało, że grupowe e-zakupy straciły popularność? Pomijając kwestię mody, po pierwsze produkt, po drugie – klient. Konsument widzi stronę internetową lub newsletter z okazyjnymi – pod względem ceny – dobrami. Cena jest atrakcyjna, ale pod warunkiem że owo dobro zakupi określona liczba osób, czyli grupa. Idea zakupów grupowych wydawała się początkowo właśnie taka: jeśli wielu chętnych, to niska cena.

Tę stronę medalu widzi nabywca. Firma, która chce sprzedać buty, usługę fryzjerską, pobyt w kurorcie, bilety lotnicze poprzez serwis zakupów grupowych, wie, że to nie cała prawda. Za pośrednictwo w promocji serwisy pobierają prowizję – od 10 do 50 proc. wartości transakcji. Nie dość więc, że aby zwabić kupca do sieci, producent musi obniżyć cenę produktu, musi się też liczyć z tym, że transakcja może w ogóle nie przynieść mu zysku. Ktoś może powiedzieć – tak bywa, promocja nie zawsze popłaca. Racja. Tylko że na taki dystans  do zysku może pozwolić sobie firma z pieniędzmi, a nie startujący przedsiębiorca. Dla niego „gruponowcy", osoby korzystające często z promocji, stają się  problemem. Efekt? Długie terminy obsługi, dodatkowe warunki transakcji albo demonstracyjnie okazywana niechęć do przybysza ze zniżkowym kodem. Czy raz źle potraktowany wróci? Nie sądzę.