Kiedyś studia z informatyki na jednej z najlepszych uczelni w tej dziedzinie na świecie – Georgia Tech – kosztowały kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Teraz w technologii e-learing można zdobyć dyplom magistra informatyki tej uczelni za 10 proc. tej ceny.
Postęp technologiczny pozwala na dostęp do coraz lepszych, coraz bardziej zaawansowanych technologicznie produktów i usług, za dużo mniejsze pieniądze niż 20 lat temu. To wielka korzyść dla przeciętnego konsumenta.
Ale jest jeden sektor, który wyłamuje się z tego trendu. Ten sektor ignoruje nowe technologie, zatrudnia coraz więcej osób, jest coraz gorzej zarządzany i kosztuje obywateli coraz więcej pieniędzy. To administracja publiczna.
W 1990 r., gdy nad polską ziemią unosiły się jeszcze opary socjalizmu, według oficjalnych danych było 158 tys. urzędników wszystkich szczebli. Minęło nieco ponad 20 lat i armia urzędników liczy sobie 500 tys. W międzyczasie pojawił się internet, smartfony, pokolenia X, Y i XD, a administracja publiczna jakby ignorowała te trendy.
20 lat temu, żeby coś załatwić w banku, trzeba było pójść do oddziału. Teraz wszystko załatwiamy przez internet. Czynności bankowe, które kiedyś absorbowały kilka osób i trwały tydzień, dziś absorbują jedną osobę (lub zero), serwer i trwają kilka godzin. A w urzędach, tak jak kiedyś, prawie nic nie można załatwić przez internet, trzeba pojechać osobiście. Rośnie liczba przepisów, rośnie liczba urzędników, rosną podatki, zamiast przyjaznego państwa mamy nieprzyjazne draństwo.