Tauron podąża ścieżką wytyczoną choćby przez Zygmunta Solorza-Żaka, który korzystającym z jego telewizyjnej platformy satelitarnej sprzedaje usługi telefonii komórkowej, szybkiego internetu bezprzewodowego, a ostatnio nawet prąd.
Firmy prywatne – takie choćby jak banki – już dawno temu odkryły, że najcenniejszą rzeczą, jaką mają, nie są mury biurowców ani systemy komputerowe i maszyny, ba, nawet nie pracownicy, ale klienci. I jeśli się już raz ich złowi, można oferować im kolejne produkty i usługi. A potem następne... Pozwala to zmniejszyć koszty sprzedaży i wycisnąć większe zyski z działów handlowych. Byle z tym nie przedobrzyć. Bo konsument atakowany kolejnymi telefonami i e-mailami: „a może karta kredytowa dla żony czy okazyjny dodatkowy numer komórki?", może się uodpornić na marketingowe podchody.
Nie wiem, ilu spośród 5 mln odbiorców prądu od Tauronu skusi się na okazyjny węgiel. Wiem natomiast, że to niezły sposób na upłynnienie tego paliwa zalegającego na hałdach. Spółka wydobywcza koncernu, której blisko połowę udziałów kupił Tauron, ratując Kompanię Węglową, była w pierwszym kwartale pod kreską. Sprzedaż węgla przez rok spadła o przeszło jedną trzecią. Widać, że to kula u nogi energetyków.
W tej sytuacji każdy sposób łowienia klienta jest dobry. I oby się Tauronowi udało.
Ale żeby w ślad za tym nikt w rządzie nie doszedł do wniosku, że należy słabującymi państwowymi kopalniami obciążyć także inne wielce zyskowne państwowe koncerny energetyczne. Crosseling wszystkich węglowych strat nie zasypie.