Polska stoi wobec tego samego problemu co Litwa. Jesteśmy wprawdzie znacznie większym państwem niż nasi sąsiedzi, ale skala zagrożenia ze Wschodu jest tak duża, że przyjęcie wspólnej waluty i ściślejsza integracja z Zachodem mogą się okazać niewystarczające, by zneutralizować niebezpieczeństwo.
Siła waluty jest ściśle związana z siłą gospodarki emitującego ją państwa. O kursie euro decydują jednak najbogatsze państwa, takie jak Niemcy czy Francja. Mała i słabo rozwinięta Litwa (podobny poziom rozwoju co Polska) ma już zatem walutę sztywno związaną kursem z największymi gigantami Unii Europejskiej. Nic więc dziwnego, że ma wysokie ceny i kłopoty z eksportem. Mimo to, podobnie jak Łotwa i Estonia, brnie w ten układ, ponieważ uważa, że Unia będzie jej wiernym sojusznikiem.
Oczywiście ważnym argumentem przemawiającym za wspólną walutą jest jej siła. Nie ma niebezpieczeństwa manipulowania jej kursem jak w przypadku waluty małego kraju, jakim jest Litwa. Dla Polski najważniejsze jest jednak pytanie o słuszność decyzji Wilna. Czy rzeczywiście w razie niebezpieczeństwa bogate państwa Unii będą bronić gospodarki, a może nawet suwerenności małego kraju z peryferii? Czy fakt, że Litwa będzie w eurolandzie – tej unijnej elicie – zapewni jej realny wpływ na decyzje Brukseli?
Postawa władz Unii wobec Ukrainy coraz bardziej się różni od stanowiska Litwy czy choćby Polski, bo w Brukseli przeważają nastroje pacyfistyczne ignorujące zagrożenie ze Wschodu. Dla nas to ważna lekcja pokazująca, że wspólna waluta może tylko spowalniać wzrost gospodarczy, nie przynosząc korzyści politycznych. Ale nie oznacza to, że powinniśmy z niej rezygnować. Zanim jednak Polska zdecyduje się kiedyś na ten krok, najpierw musi doprowadzić do tego, by głos mniejszych krajów liczył się w polityce Unii. Jeszcze ważniejszy jest nasz rozwój gospodarczy. Najlepszym gwarantem bezpieczeństwa nie są bowiem zewnętrzne obietnice, ale silne i bogate państwo.