W latach 2007–2015 jej rząd wywindował płacę minimalną o blisko 90 proc., czyli średnio 45 proc. w przeliczeniu na sejmową kadencję. W kadencji 2001– –2005 rządy lewicy podniosły minimum tylko o 23 proc.
W roku wyborów parlamentarnych pojawi się pokusa, by podążać tą drogą, zwłaszcza że związkowcy już sygnalizują, że nie odpuszczą. Rządzie, nie idź tą ryzykowną dla gospodarki drogą! Polskie minimum jest wyższe niż w walczących z nami o miejsca pracy krajach szeroko rozumianego regionu: Słowacji, Czechach, Węgrzech, nie wspominając o Rumunii, Bułgarii, Litwie, Łotwie i Estonii.
Płaca minimalna (dziś 1750 zł brutto miesięczne) nie ma już znaczenia w silniejszych regionach kraju: Wielkopolsce, na Dolnym Śląsku, w aglomeracji warszawskiej, gdzie trudno znaleźć pracownika za 2,5 tys. zł. Windowanie jej osłabia natomiast szansę gorzej rozwiniętych regionów, gdzie często lokalne biznesy nie są aż tak zyskowne, by tyle płacić pracownikowi i oddać jeszcze ZUS co należne. Jej windowanie poszerza tam zjawisko płacenia ludziom „pod stołem" i zatrudniania na czarno.
Minimalne wynagrodzenie ma przede wszystkim znaczenie socjalne – i jeśli spojrzeć na dane OECD oparte na parytecie siły nabywczej, w Polsce dobrze tę rolę spełnia. Przeliczony według parytetu godzinowy zarobek jest w Polsce wyższy niż w Hiszpanii, Grecji czy Portugalii. A także na Węgrzech, w Czechach czy Słowacji. Zbliżamy się pod tym względem do Korei Południowej i Izraela. Wynosi już ponad 80 proc. tego, co zarabiają pobierający minimum Japończycy czy Słoweńcy, i 70 proc. tego co Amerykanie.
To pokazuje, że naprawdę nie ma potrzeby dalszego ostrego windowania minimalnej płacy gwarantowanej. Nie ulegaj więc, Platformo, żądaniom związków zawodowych i przedwyborczej pokusie ścigania się z SLD w lewicowości.