Wyznaczony przez nią maksymalny limit wynagrodzeń prezesów największych firm państwowych na poziomie 1,5 mln zł rocznie na pewno nie jest zbyt restrykcyjny i nie odbiega od płacy w prywatnych firmach. Jednocześnie regulowanie takich zasad za pomocą ustawy jest takim swoistym, skierowanym do społeczeństwa, manifestem chęci walki z wynaturzeniami w publicznych firmach.

Ustawa kominowa, ograniczająca zarobki kadry zarządzającej w państwowych przedsiębiorstwach, już od dawna była martwa. Nie obejmowała wielu firm, m.in. tych, w których państwo nie miało większości udziałów lub których prezesi podpisali kontrakty o zarządzanie. I to było dobre, bo narzucane przez nią pensje na poziomie maksymalnie około 25 tys. zł miesięcznie były zbyt niskie w proporcji do odpowiedzialności, jaką ponosili ci, którzy zarządzają największymi przedsiębiorstwami. W czasach, gdy prezes średniej prywatnej firmy zarabia około pół miliona złotych rocznie, prezes państwowego giganta musi dostawać więcej.

Tak naprawdę ta nowa ustawa będzie miała istotny wpływ na poziom płac w mniejszych podmiotach, zbyt małych, by ściągnąć uwagę urzędników z Ministerstwa Skarbu, lub kontrolowanych przez samorządy, w których rządzą często ugrupowania wrogie PiS. Wśród firm komunalnych nie ma gigantów, ale za to dużo łatwiej tam o patologie płacowe.

Z innych rozwiązań, które niesie ustawa, warto pochwalić odcięcie możliwości dorabiania sobie prezesów przez pracę w radach nadzorczych spółek zależnych. Natomiast błędem jest likwidacja złotych spadochronów, czyli znaczących odpraw płaconych zwalnianym prezesom. To rozwiązanie stosowane powszechnie w prywatnych firmach.

W sumie ustawa będzie stosowana w mniejszych firmach, w których zarobki nie bulwersowały tak opinii. Ale będzie też świadectwem istnienia programu PiS, który nic wielkiego nie wniesie do gospodarki, ale też niczego nie zepsuje.