Tymczasem są to naczynia połączone i za walkę o umysły wyborców podatnicy mogą zapłacić dodatkowe miliardy złotych.

Czy tego chcemy czy nie, głównym inwestorem w Polsce są bogate kraje Zachodu. To stamtąd pochodzą inwestorzy budujący u nas fabryki. To stamtąd pożyczamy pieniądze, by sfinansować rozdmuchane wydatki budżetowe. Dlatego niezwykle istotne jest to, jak Zachód widzi politykę polskiego rządu, jak postrzega naszą rzeczywistość, ale również naszą przyszłość. Ta druga perspektywa jest nawet ważniejsza. Chodzi przecież o to, czy owi inwestorzy będą w stanie odzyskać pieniądze, które nam pożyczają.

Tyle że dla Zachodu wiele posunięć rządu PiS jest niezrozumiałych. Agencja Standard & Poor's, obniżając na początku roku rating Polski, nie wskazywała na pogorszenie sytuacji gospodarczej. Tym, co zaniepokoiło agencję i sprowokowało ją do obniżenia ocen, była sytuacja polityczna – konflikt wokół Trybunału Konstytucyjnego i mediów publicznych. Dla agencji ratingowej wszystko to tworzy całość i decyduje o wiarygodności państwa.

Ale w Polsce realne decyzje rządu nie pokrywają się z hasłami. Ministrowie głośno narzekają na dominującą rolę kapitału zagranicznego, a jednocześnie zabiegają o kolejne inwestycje. I słusznie. Z jednej strony rząd prezentuje optymistyczne prognozy gospodarcze, a z drugiej zapowiada ustawy demolujące tę przyszłość (obniżenie wieku emerytalnego, wyższa kwota wolna, ustawa frankowa). Czy naprawdę ktoś ma nadzieję, że na Zachodzie nie czytają naszych gazet?

Jeżeli rząd chce wiarygodności, wysokich ratingów i długofalowej współpracy z Zachodem, musi go przekonać do tego, co robi. Że jest to zgodne z zasadami demokracji i dobre dla gospodarki.