Dziś, mimo bardzo trudnej sytuacji w kopalniach i spółkach, wszyscy siedzą cicho. A przecież w JSW i PGG są zawieszone czternastki i nic nie wskazuje na to, by ten przywilej przy obecnych cenach węgla kiedykolwiek powrócił. KHW ma z kolei 2,5 mld zł zobowiązań, co jest historycznym rekordem – rząd od sierpnia zapewnia o pomocy finansowej, ale zamiast przelać 700 mln zł, przesuwa termin decyzji w sprawie przyszłości spółki. Miotanie się rządu widać gołym okiem – PiS nie ma pomysłu na efektywne ratowanie KHW. Mimo to ma społeczny spokój, o jakim poprzedni rząd Donalda Tuska czy Ewy Kopacz mógłby pomarzyć. Dlaczego?
Banałem byłoby stwierdzenie, że górnicy zrozumieli, że to nie są czasy na roszczenia i palenie opon. Zrozumieli to na pewno górniczy bonzowie, którzy sterują rządem dusz, i to oni decydują, ile górnik wie o sytuacji w branży, a czego wiedzieć nie powinien.
Rząd PiS ma spokój, bo na górników działa jeszcze efekt nowości (powstanie PGG na gruzach Kompanii Węglowej i znalezienie inwestorów), obietnic (nie likwidujemy, ale łączymy kopalnie) i nadziei („PiS byłby samobójcą, gdyby nie dotrzymał deklaracji wyborczych"). Nadal też na górników działa magia wielkich pieniędzy, jakie partia rządząca chce wkładać w górnictwo, w którym upatruje podstawy bezpieczeństwa energetycznego państwa. W nieoficjalnych rozmowach słychać jednak utyskiwania, że program restrukturyzacji to katastrofa, takie „pudrowanie rzeczywistości", jak mówi mi znajomy związkowiec. Spokój wśród górników jest pozorny, ale dopóki rząd deklaruje miliardy na górnictwo przy aprobacie Komisji Europejskiej, górnicy chętnie kupują te pozory restrukturyzacji bez likwidacji. Program dobrowolnych odejść brzmi lepiej.
Państwowi inwestorzy są wydrenowani, a w obietnice znalezienia kupca dla kopalni Makoszowy nie wierzy już nikt. PiS już wie, że restrukturyzacja górnictwa wydaje się łatwiejsza z fotela opozycji.
Dla wszystkich jest jasne, że to ostatnia spokojna Barbórka.