Na oddziale dermatologii specjalistycznego szpitala wojewódzkiego w Łodzi stale leży czterech–pięciu pacjentów z kiłą, czyli syfilisem.
– Najczęściej tą drugiego okresu, między szóstym a dziewiątym tygodniem od zakażenia, kiedy daje już objawy – wysypki, łysienie kiłowe czy bielactwo. Zdarzają się świeże zarażenia, kiedy na narządach płciowych, a czasem także w gardle, pojawiają się owrzodzenia wielkości 10 groszy, z chrząstkowatym dnem, miejsce wtargnięcia krętków bladych, bakterii wywołujących zakażenie – mówi profesor Andrzej Kaszuba, ordynator oddziału i krajowy konsultant ds. dermatologii i wenerologii.
Dyskrecja w cenie
Wszystkich leczących się w szpitalu, zgodnie z ustawą o przeciwdziałaniu chorobom zakaźnym, profesor zgłasza do sanepidu. Podobnie robią inne publiczne lecznice. – Według danych Państwowego Zakładu Higieny w 2011 r. w Polsce odnotowano 655, a w 2012 r. 677 przypadków kiły, w tym wrodzonej, wczesnej, późnej i nieokreślonej – mówi Jan Bondar, rzecznik Głównego Inspektoratu Sanitarnego. – Przypuszczamy jednak, że jest ich dużo więcej.
Prof. Kaszuba uważa, że większość chorych leczy się w prywatnych gabinetach. – Statystyki unijne mówią, że na choroby przenoszone drogą płciową cierpi co trzecia osoba od 15. do 24. roku życia, a Polska jest przecież częścią Europy. Niemożliwe, by zapadalność na kiłę na 100 tys. mieszkańców była u nas mniejsza niż w Niemczech czy Anglii, jakby wskazywały statystyki. Ludzie leczą się prywatnie, wymuszając na lekarzach dyskrecję – uważa profesor (dyskrecję zapewnia jednak także publiczna lecznica. Bo choć do sanepidu trafiają zgłoszenie imienne, to obowiązuje ochrona danych).
Nasi rozmówcy są przekonani, że przypadków kiły szybko przybywa. Ich zdaniem minęły już czasy, gdy można było mówić, że ta choroba nie jest w Polsce problemem.